Recenzja Prince of Persia The Lost Crown

Recenzja Prince of Persia: The Lost Crown. Książę Persji powraca w chwale!

Od ostatniej pełnoprawnej odsłony serii Prince of Persia, The Forgotten Sands, minęło już prawie 14 lat. O remake’u Piasków Czasu na razie cicho, ale Ubisoft postanowił przypomnieć nam o marce w nieco innej formie. Pierwszy zwiastun nie do końca spodobał się graczom, lecz mimo to wielu postanowiło poczekać na konkrety. Czy Francuzi stanęli na wysokości zadania i dostarczyli solidną produkcję? Na to pytanie postara się odpowiedzieć nasza recenzja Prince of Persia: The Lost Crown.

Recenzowana gra: Prince of Persia: The Lost Crown

Ogrywaliśmy na: PlayStation 5

Data premiery: 18.01.2024 r.

Platformy: PC, PS5, PS4, XOne, Xbox Series, Nintendo Switch

Deweloper: Ubisoft Montpellier

Polski wydawca: Ubisoft

Jestem ogromnym fanem serii Prince of Persia. Szczególnym sentymentem darzę oczywiście trylogię Piasków Czasu (z nastawieniem na, uwaga, Dwa Trony!), ale udało mi się skończyć także klasyczne części, te spod dłuta samego Jordana Mechnera. W zasadzie, poza nieudanym eksperymentem w postaci PoP 3D, wszystkie odsłony trzymały naprawdę solidny, wysoki poziom – oczywiście biorąc pod uwagę czasy, w jakich wyszły. Zapomniane Piaski zebrały raczej chłodne opinie, ale sam bawiłem się przy nich naprawdę przednio… no, może z wyłączeniem bardzo nijakiej walki.

Recenzowane Prince of Persia: The Lost Crown nie ma za wiele wspólnego z opisywanymi produkcjami. Już po pierwszych materiałach wyraźnie było widać, że będziemy mieli raczej do czynienia z eksperymentem, być może częściową próbą powrotu do korzeni. Niektórzy gracze dosyć głośno narzekali na taki obrót spraw, często zaznaczając, że to wygląda na produkt zrobiony na kolanie, z na siłę doczepioną znaną marką. Warto w tym momencie cofnąć się do 2008 roku, kiedy premierę miała odsłona zatytułowana po prostu Prince of Persia, także – poza mocnym nastawieniem na parkour i drobnymi smaczkami, czy charakterystycznym settingiem – nie miała za wiele wspólnego z przeszłością serii. Czy mimo wszystko była to gra zła? W żadnym razie. Krytycy przyjęli ją naprawdę bardzo dobrze, a gracze niewiele gorzej. Sam spędziłem przy niej wiele miłych godzin, ostatnio nawet mając okazję do niej wrócić, bawiąc się całkiem nieźle.

Po co to wszystko napisałem? Ano po to, aby unaocznić wszystkim fakt, że seria w swojej historii zmieniała się już kilkukrotnie, bo i sama trylogia to marka właśnie „po zmianach”. Tak samo odsłona z 2008 roku, do której ludziom nagle po premierze Zapomnianych Piasków zaczęło być tęskno. Danie szansy czemuś nowemu to nic złego, a szczególnie tak dobremu, The Lost Crown. Bo tak – Ubisoft dostarczył produkcję rewelacyjną. Dlaczego? O tym poniżej.

Persja jest, ale księcia porwali

Prince of Persia: The Lost Crown to, jak już wcześniej wspomniałem, powrót do absolutnych korzeni serii, jej pierwszych odsłon. Można by nawet powiedzieć, że tak mogłaby wyglądać jedynka, gdyby debiutowała dzisiaj, a nie w 1989 roku. Wcielamy się w Sargona, najmłodszego członka oddziałku Nieśmiertelnych – wojowników strzegących Persji przed zagrożeniami. Niedługo po starcie opowieści książę perskiego królestwa, Ghassan, zostaje porwany i uprowadzony w kierunku góry Qaf. To właśnie tam w większości rozegra się wątek fabularny.

Historia zdecydowanie nie gra w najnowszym PoPie pierwszych skrzypiec, a większości nadchodzących wydarzeń bez najmniejszego problemu domyślicie się po kilku pierwszych minutach. Muszę przyznać, że początkowe sekwencje sprawiły, że zacząłem mieć nadzieję na coś nieco lepszego. Szybko zostałem sprowadzony do parteru, a opowieść zaczęła ponownie skręcać w raczej standardowe, średnio ciekawe rejony. Straszna szkoda, bo sama góra Qaf (miejsce zaczerpnięte wprost z mitologii, rzekomo obszar, gdzie to, co ziemskie, spotyka się z tym, co niebiańskie) jest ciekawą, pełną tajemnic lokacją. Tak charakterystyczne dla serii manipulacje czasem są obecne w zasadzie non stop, ale te najciekawsze motywy zostały raptem ledwo liźnięte. Przykładowo Sargon ma wrażenie, że przeszukuje miejscówkę dopiero od kilku godzin, a jeden z jego towarzyszy – chociaż weszli tam w dokładnie tym samym momencie – stwierdza, że szuka Ghassana już od wielu dni. Czy cokolwiek ciekawego z tego faktu wynika? No tak niezbyt.

Nasze pojęcie o świecie nieco rozszerzają rozsiane wszędzie obeliski z opisami, czy wszelakie znajdźki. Możemy się z nich dowiedzieć co nieco o przeszłości królestwa, historii samej góry, czy zamieszkujących ją postaci. Często te notatki były znacznie ciekawsze niż główny wątek opowieści. Chętni będą mogli też odszukać rozrzucone po całej mapie pojemniki z piaskiem, które w konkretnej lokacji będą nam stopniowo odsłaniać mural z pewnym istotnym proroctwem, które w znaczący sposób spoileruje całą opowieść. Nie martwcie się jednak, że znajdziecie wszystkie elementy za wcześnie, bo większość z nich ukryto w miejscach, do których dostęp zyskamy dopiero po zdobyciu stosownych umiejętności.

Prince of Persia: Dread

Skoro mamy omówiony najgorszy element gry, możemy przejść do pochwał, a tych już w zasadzie do końca tekstu nie będę szczędził. Najważniejszy element recenzowanego Prince of Persia: The Lost Crown, czyli rozgrywka, jest bowiem absolutnie fenomenalny! Stanowi swoistą mieszankę Metroid: Dread (jest nawet wróg przypominający nieco E.M.M.I.) i serii Ori, ale ze sporą dozą własnej tożsamości i nastawieniem na nieco inne elementy, niż w tych dwóch produkcjach. Serio, nie wiecie, jaką krzywdę sobie robicie, odrzucając tę odsłonę z marszu tylko dlatego, że nie przypomina trylogii Piasków Czasu. Sam podchodziłem do Zagonionej Korony z lekkim niepokojem, nie jestem bowiem jakimś ogromnym fanem metroidvanii (preferuję raczej standardowe platformówki), a kilka pierwszych minut nie było mnie w stanie w pełni przekonać.

Największy zarzut miałem początkowo do elementów platformowych. Nie były złe, ale możliwości Sargona wydawały mi się ograniczone, a samo przemierzanie kolejnych lokacji zdecydowanie zbyt proste. Tym, co zawsze najbardziej lubiłem w serii, były wymagające sekcje zręcznościowe. Po czasie cieszę się, że na starcie postanowiono nie przytłaczać nas aż tak ogromnym wyzwaniem, odpowiednio podnosząc poziom trudności w miarę postępów. Protagonista w zasadzie do ostatnich minut dostaje jakieś nowe umiejętności, które znacząco usprawniają eksplorację. Ja szczególnie polubiłem czakram, który początkowo będzie nam służył głównie do walki, ale później pozwoli teleportować się w miejsce, gdzie go wystrzeliliśmy.

To oczywiście nie koniec, ale kolejne skille najfajniej odkrywa się samodzielnie, także nie będę psuł wam tej zabawy. Troszkę szkoda, że zabrakło klasycznego cofania i spowalniania czasu (to drugie w pewnym sensie jest obecne, ale tylko z pomocą specjalnego amuletu, po wykonaniu idealnego bloku), jednak średnio widziałbym dla niego jakikolwiek użytek w obecnej formule. Blisko końca niektóre sekcje naprawdę dawały mi w kość, szczególnie te opcjonalne, kryjące na końcu jakieś skrzynki ze skarbami czy fragment przedmiotu poszerzającego pasek zdrowia. Ogólnie samo poruszanie się jest niesamowicie wręcz przyjemne. Absolutnie nigdy nie czułem, że przegrywam przez problemy projektowe, czy nieresponsywne sterowanie. Bohater reaguje na wydawane komendy błyskawicznie, zawsze robiąc dokładnie to, czego od niego oczekujemy.

Sama mapa, którą będziemy przemierzać, jest zresztą gigantyczna, a przy tym fenomenalnie zaprojektowana. W zasadzie wszędzie czekają na nas jakieś ukryte przejścia, czy ciekawe sekrety. Niech nie martwią się ci, którzy obawiają się rozpasania na miarę Assassin’s Creed: Valhalla – to mimo wszystko nie ta skala. Znajdziemy kilku dodatkowych wrogów, ulepszenia, czy fajne lokacje, ale żadna z tych rzeczy nie zdąży nas zmęczyć. W moim przypadku zapis pod sam koniec pokazywał 25 godzin i 17 minut, a przy tym 80% ukończenia. Wydaje mi się to całkiem sensowną liczbą. Jeżeli chcielibyśmy przebiec przez samą fabułę, czas spokojnie można skrócić o kilka godzin, a wyciągnięcie 100% będzie wymagać nieco ponad 30 godzin. Wszystko zależy od wyboru poziomu trudności (tych jest kilka), czy ewentualnych ułatwień rozgrywki (o których wspomnę później).

Strasznie podobała mi się (lekko limitowana) możliwość robienia zdjęć konkretnym miejscom, a później ich oznaczania na mapie. Dzięki temu wiemy nie tylko, że gdzieś nie mogliśmy się wcześniej dostać, ale też, jakiej umiejętności mogło nam brakować. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak znacząco upłynnia i uprzyjemnia to zabawę. Nie trzeba przez to błądzić bez celu, co niweluje niepotrzebny backtracking. Oczywiście fani wyzwań mogą z tego zrezygnować, a i wyłączyć na mapie jakiekolwiek oznaczenia – gra pyta nas o to na samym starcie. Jedno rozwiązanie przypomina to z Odyssey, gdzie musimy uważnie czytać dialogi, aby wiedzieć, gdzie się udać. Zresztą tylko w tym trybie w jakimkolwiek stopniu przydaje się możliwość wykupowania za drobną opłatą (spokojnie – chodzi o wewnętrzną walutę, nie ma absolutnie żadnych mikrotransakcji) podpowiedzi.

Parkour jest super, ale ta walka…

Chyba największym zaskoczeniem, jakie sprezentowało mi nowe Prince of Persia, był niesamowicie przyjemny system walki. Polega on w dużej mierze na skutecznych kontrach i unikach. Tymi drugimi będziemy w stanie ominąć większość obrażeń, ale te pierwsze okażą się zdecydowanie bardziej przydatne, nabijając nam pasek Atry (to coś w rodzaju many), który wykorzystamy do używania specjalnych umiejętności. Te bywają naprawdę potężne, nierzadko przechylając szalę zwycięstwa na naszą korzyść. Zasada jest prosta – im lepiej nam idzie, tym częściej z nich skorzystamy, co zachęca do podejmowania ryzyka. Całość jest bardzo efektowna, a przy tym bywa wymagająca, bo przeciwnicy atakują skutecznie, szybko i bardzo agresywnie (momentami aż za bardzo). Aby sobie dopomóc, możemy wyposażyć (i u Pani Kowal ulepszyć) specjalnie amulety. Niektóre po prostu zwiększą nasze obrażenia, ale inne dadzą bardziej przydatne skille, jak chociażby bańka spowalniająca wokół nas czas po sparowaniu ciosu, czy zamiana zwyczajnych strzał na takie płonące.

Wspomniane już bloki dzielą się na dwa typy: zwyczajne i perfekcyjne. Te drugie nie oznaczają zatrzymania każdego ataku w ostatnim momencie, a tylko konkretnych ciosów, oznaczonych złotawą poświatą. Jeżeli wtedy nam się uda, Sargon wykona potężne uderzenie, które większość słabszych przeciwników będzie w stanie zabić od razu. Bossom natomiast zabierze spory kawałek paska zdrowia. Kiedy jednak z blokiem się spóźnimy albo nie uda nam się wcale, nasz licznik zdrowia zacznie topnieć w oczach. Niektórych wrogów będziemy też w stanie wybić w powietrze, kontynuując okładanie ich tam mieczami, a na innych ta sztuczka nie zadziała. Na szczęście starcia z oponentami sprawiającymi nam większe problemy będziemy mogli przećwiczyć na specjalnej arenie, czy to w ramach walki swobodnej, czy konkretnych, raczej prostych i mocno samouczkowych wyzwań.

Na specjalne wyróżnienie zasługują bossowie, z którymi starcia są nie dość, że niesamowicie widowiskowe, to jeszcze każda taka walka jest w zasadzie całkowicie inna; poza pomniejszymi „szefami”, każdy „duży” jest znacząco inny od poprzedniego. Wszystkie te batalie są niesamowicie widowiskowe, a kilka naprawdę solidnie zalazło mi za skórę, wymagając nawet kilkunastu powtórzeń. O dziwo nie mam na myśli składającego się z kilku faz finału, a raczej starcia w okolicach połowy gry. Mój brak umiejętności przyniósł jednak pewne drobne korzyści, bo animacje ataków specjalnych, zabierających nam masę zdrowia, bywają naprawdę cudownie wykonane. Zawsze mogłem po prostu w przyszłości obejrzeć je na YouTube, ale po co, skoro mogę po prostu „przypadkiem” dać się zabić? 😉

Moje 3 grosze – Venom

W zasadzie tę mini-recenzję można zamknąć w jednym zdaniu: w tak dobrą metroidvanię nie grałem od premiery Metroid Dread. Co prawda pierwsze zwiastuny wręcz zniechęcały do zabawy, przez swoją wątpliwą formę, ale koniec końców okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda i powrót do korzeni Księcia Persji wyszedł lepiej niż dobrze. Praktycznie wszystko stoi tutaj na najwyższym poziomie. The Lost Crown to mnóstwo opcjonalnej zawartości i zakręcone, różnorodne lokacje, a responsywność sterowania Sargonem i płynność animacji praktycznie nie odstają od Dreada (co jest niesamowitym osiągnięciem!). Do pełni szczęścia brakuje lepiej zarysowanej historii i wyższej rozdzielczości tekstur – pomimo ładnej i spójnej wizji artystycznej gołym okiem widać, że wizualnie PoP mógłby stawać w szranki co najwyżej z grami z ery PS3. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przynajmniej nie uświadczymy tutaj żadnych błędów, a całość chodzi bez nawet najmniejszego „szarpnięcia” obrazem.

Fani kultowej trylogii Piasków Czasu mogą poczuć się zawiedzeni formą The Lost Crown – sam chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć Księcia w pełnym 3D. Co nie zmienia faktu, że to pozycja obowiązkowa dla każdego, lubującego się w metroidvaniach, a z uwagi na ogromne możliwości dostosowania rozgrywki, Prince of Persia The Lost Crown będzie także idealnym punktem startowym dla wszystkich graczy, którzy z tym gatunkiem nie mieli wcześniej żadnej styczności. Mało która gra Ubisoftu wydana na przestrzeni ostatniej dekady dała mi tyle czystej frajdy, co powrót Księcia Persji.

Ocena: 8,5/10

Baśnie z tysiąca i jednej nocy

Jednym z aspektów, jaki wywołał wśród fanów szczególne oburzenie, był obrany kierunek artystyczny. Oprawa jest mocno baśniowa, kreskówkowa, nijak mając się do mrocznego klimat Duszy Wojownika, czy nawet Dwóch Tronów. Nawet „najłagodniejszym” Piaskom Czasu daleko było do „bajki”. Grafika recenzowanego Prince of Persia: The Lost Crown często przyrównywana była do Fortnite. Ciężko mi się do tego faktu odnieść, bo hit Epica znam wyłącznie z filmików na YouTube. Mimo to, nawet jeżeli rzeczywiście przypomina komuś tę słynną sieciową produkcję, to ciężko mi to poczytywać jako zarzut, bo – i mówię to bez cienia ironii – jest ona naprawdę ładna. Tak samo, jak PoP.

Na raz na ekranie potrafi być naprawdę wiele rozmaitych efektów, ale absolutnie nigdy nie odczułem, żeby cokolwiek traciło na czytelności. Jest efektownie, momentami wręcz efekciarsko (tak mocno w stylu anime), ale nie czułem tym zmęczenia ani przez moment. W takim Tales of Arise, czy Final Fantasy VII Remake (wiem, że to inne gatunki – chodzi mi wyłącznie o efekty towarzyszące dynamicznym starciom) szybko zaczynało być inaczej. Momentami do takiego stopnia, że człowiek nie miał pojęcia, co tak właściwie robi, kogo atakuje, i co się tak właściwie dzieje.

Premiera Prince of Persia The Lost Crown już za nami. Gdzie kupić najtaniej nowego Księcia Persji?

Jasne, widać, że całość tworzono głównie z myślą o poprzedniej generacji i Nintendo Switchu, ale jeżeli ceną za to ma być niezachwiane 60 klatek (przynajmniej na PS5, ale twórcy deklarują, że możemy tego oczekiwać także na „Pstryczku”), to nie mam nic przeciwko. Do dobrej zabawy i klimatycznej oprawy nie potrzeba ray-tracingu, osobnej animacji każdego włoska, czy dopakowanego na maksa cieniowania. Zaginiona Korona dobitnie udowadnia, że o wiele bardziej liczy się obranie konsekwentnego, fajnego stylu artystycznego. Zawsze będę przedkładał coś takiego nad fotorealizm. Dodajmy do tego idealny stan techniczny (nie natrafiłem na najmniejszy nawet błąd przez całe 25 godzin spędzone przed telewizorem) i świetną muzykę (szczególnie tę towarzyszącą bossom), i jest na czym oko zawiesić. Jeżeli komuś to nie pasuje, to ciężko będzie zmienić jego zdanie – ja wygłaszam wyłącznie swoje własne.

Czy warto zagrać w Prince of Persia: The Lost Crown?

Nie spodziewałem się, że będę aż tak entuzjastycznie nastawiony do Prince of Persia: The Lost Crown, ale… tak, grajcie, i to najlepiej jak najszybciej! Już kilkukrotnie w swoich tekstach zaznaczałem, że jestem osobą, która stara się wykorzystywać pełną skalę ocen (a nie wyłącznie te od 5 do 10), więc oceny takie jak poniżej nie zdarzają się u mnie często. Pewnie już dawno spojrzeliście na metryczkę, może jeszcze nawet przed lekturą tekstu wiedząc, co się tam znalazło. Liczę, że powyższa recenzja zachęciła was do zakupu i zagrania już teraz, albo nawet za jakiś czas. Jeżeli byliście wstępnie zainteresowani, ale w głowie kłębiły się jeszcze jakieś wątpliwości, to spokojnie możecie je odrzucić. Panie i Panowie, Książę wraca w chwale!


Ocena: 9/10

Jeżeli remake Piasków Czasu zaprezentuje poziom zbliżony do The Lost Crown, to dla fanów serii Prince of Persia szykują się naprawdę grube lata. Książę powrócił!


Co mi się podobało:

  • Prince of Persia w końcu wróciło!
  • Bardzo przyjemny, wymagający system walki
  • Świetne, różnorodne starcia z bossami
  • Sporych rozmiarów mapa wypchana sekretami, ukrytymi przejściami, dodatkowymi zadaniami i walkami
  • Umiejętnie dozowane kolejne umiejętności – w zasadzie aż do końca gry dostajemy regularnie do dyspozycji coś nowego
  • Mnóstwo opcji dostępności, które pozwolą cieszyć się przygodą w zasadzie każdemu
  • Idealnie wyważony poziom trudności, dający nam zawsze czas na naukę mechanik, dokręcając śrubę z czasem
  • Sensowny czas rozgrywki – wyciągnięcie z gry absolutnie wszystkiego, co oferuje, może zająć nawet ponad 30 godzin
  • Przyjemna dla oka, baśniowa oprawa graficzna
  • Idealny stan techniczny – w trakcie zabawy nie natrafiłem na ani jeden błąd czy spadek klatek…

Co nie przypadło mi do gustu:

  • …ale mimo wszystko czuć, że to poprzednia generacja pełną gębą
  • Raczej pretekstowa i przewidywalna fabuła
  • Momentami nieco zbyt agresywne AI przeciwników, co czasami odrobinkę irytuje
  • Drobne błędy w polskim tłumaczeniu

Kopię recenzencką Prince of Persia: The Lost Crown dostarczył Ubisoft. Nie miało to wpływu na treść tekstu oraz ocenę gry.

O autorze
Publicysta, Recenzent

Absolwent Uniwersytetu Śląskiego, z wykształcenia nauczyciel. Na Łowcach Gier pisze od 2022 roku. Fan wszelkiej maści "japońszczyzny", ze szczególnym nastawieniem na serie Final Fantasy, Tales of, oraz Like a Dragon. Za pełnoprawny remake Xenogears dałby siebie (lub ewentualnie Venoma) pokroić.…

Czytaj więcej
Niektóre odnośniki w artykułach to linki afiliacyjne. Klikając w nie lub też finalizując za ich pomocą kupno produktu, nie ponosisz żadnych kosztów. Jednocześnie sprawiasz, że otrzymujemy wynagrodzenie, dzięki któremu praca Redakcji jest możliwa.