
Recenzja Valiant Hearts: Coming Home. Mała wielka wojna
W branży gier mówi się, że wojna nigdy się nie zmienia. Dziesięć lat temu Valiant Hearts pokazało, że to stwierdzenie nie do końca pokrywa się z prawdą i wojnę można przedstawić w całkowicie oryginalnej postaci. Po dekadzie doczekaliśmy się kontynuacji i nasza recenzja Valiant Hearts: Coming Home odpowie na pytanie, czy warto było tyle czekać?
Recenzowana gra: Valiant Hearts: Coming Home
Ogrywaliśmy na: Xbox Series X
Data premiery: 7.03.2024 r.
Platformy: PC, PS4, PS5, XOne, XSX|S, Switch
Deweloper: Old Skull Games
Polski wydawca: Ubisoft
Harlem Hellfighters na ratunek
Zawsze dobrze spotkać starych znajomych, nawet jeśli w tak niekorzystnych warunkach, jakimi są wydarzenia z Valiant Hearts. Coming Home kontynuuje wątki z poprzedniej części o podtytule The Great War, co za tym idzie, możecie liczyć na powrót znanych twarzy, takich jak doberman Walt, pielęgniarka Anna, czy Amerykanin Freddie. Tym razem dostajemy do dyspozycji cztery grywalne postacie, oprócz wspomnianej Anny pojawia się James, brat Freddiego, niemiecki marynarz Ernst i George, pilot widziany przez chwilę w ostatnich aktach „jedynki”.
Coming Home to bezpośrednia kontynuacja. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy Stany Zjednoczone wkraczają do Europy, by wspomóc Ententę w walce z państwami centralnymi. Tutaj na scenę wchodzi wspomniany Freddie, próbujący dołączyć do brata na Starym Kontynencie, zaciągając się do 15. Pułku Gwardii Narodowej Nowego Jorku (znanego później jako 369 Pułku Piechoty). Harlem Hellfighters, bo tak ów oddział został okrzyknięty w późniejszym czasie, możecie kojarzyć z Battlefield 1, gdzie również odegrał znaczącą rolę. Większość opowieści z drugiej odsłony Valiant Hearts oscyluje właśnie dookoła Jamesa, trochę mniej czasu antenowego dostaje Anna, ale pozostała dwójka ma tak marginalne znaczenie dla tej historii, że jedynym wytłumaczeniem zrobienia z nich grywalnych postaci jest odrobinę większe zróżnicowanie odwiedzanych lokacji.


W porównaniu do poprzedniej odsłony, tutaj wątków jest zauważalnie mniej i chociaż koniec końców losy wszystkich bohaterów są od siebie zależne, to dostajemy stanowczo zbyt mało czasu, żeby się z nimi zżyć. The Great War po blisko dekadzie od premiery cały czas siedzi mi z tyłu głowy i prędko z niej nie wyjdzie, w przypadku Coming Home odnoszę wrażenie, że po weekendzie zapomnę większość z tego, co gra próbowała przekazać. Akcja leci na złamanie karku, co jest najprawdopodobniej podyktowane mobilnym rodowodem (o czym za chwilę). Zanim zdążymy trzy razy mrugnąć, już lecą napisy końcowe.
Oprawa graficzna i samo udźwiękowienie to cały czas ta sama, ponadczasowa półka. Rysowane panele są prześliczne, szczególnie w późniejszych etapach, kiedy na kilku różnych planach w tle rozgrywa się krwawa batalia, a każda warstwa świata przedstawionego porusza się własnym tempem. Ten styl robił świetne wrażenie w 2014 roku i po dekadzie nie zmieniło się absolutnie nic. Każda gra, która powstała na UbiArt Framework jest małym dziełem sztuki i osobiście bardzo ubolewam, że Ubisoft nie wykorzystuje tego silnika częściej. W parze z cudowną wizją artystyczną idzie udźwiękowienie. Znany lektor przedstawia pobieżnie zarys aktualnych wydarzeń, w tle przygrywają fortepiany i inne smyczki, a postacie… jak nie miały własnego głosu, tak nie mają go nadal. Bohaterowie porozumiewają się poprzez wyburknięte od niechcenia onomatopeje i dymki nad głową, wyświetlające oczekiwania danej postaci. Tak, dokładnie, jak w Simsach, tylko bez zbytniej, karykaturalnej ekspresywności. Powracają fakty historyczne, odblokowywane wraz z postępem fabularnym i po zebraniu rozsianych po lokacjach znajdziek. Niby nic wielkiego, ale faktycznie zdjęcia z tamtych lat stoją w kontraście z przerysowaną brutalnością, tworząc interesujące połączenie, które na myśl przywodziło mi kultowego Mausa.



Ze smartfonów na duży ekran
Tak na dobrą sprawę Valiant Hearts Coming Home miało swoją premierę już w zeszłym roku. Po prostu gra była dostępna wyłącznie na urządzeniach mobilnych i dopiero teraz wyszła przez netflixowe podwoje na szerokie wody konsol i pecetów. Trzeba mieć z tyłu głowy, że ta kontynuacja powstawała właśnie z myślą o przenośnych sprzętach z dotykowym ekranem. Większość mechanik, na które można tutaj trafić, została zaprojektowana pod tę specyficzną niszę, to widać i, przede wszystkim, czuć.
Wcześniej trochę przesadziłem z długością rozgrywki, nie jest aż tak krótko, a do tego trzeba wziąć pod uwagę, że recenzowane Valiant Hearts Coming Home jest sprzedawane w niższej cenie względem większości dzisiejszych premier (69,90 zł). Jedno przejście, z wyczyszczeniem każdego z trzech rozdziałów ze wszystkich znajdziek, zajęło mi około trzech godzin. Po tym czasie wbiłem ostatnie osiągnięcie i na moim koncie wylądowało okrągłe 1000G. To wszystko nie zmienia faktu, że sam projekt rozgrywki jest iście mobilny. Długość poszczególnych poziomów jest przystosowana do krótszych posiedzeń ze smartfonem w dłoni. Zanim się obejrzymy, już przeskakujemy do kolejnej postaci, zostawiając za sobą i tak ledwo co poruszone wątki. Takie podejście może się sprawdzać właśnie na mobilniakach, gdzie zakres uwagi gracza jest z natury dużo węższy niż przy platformach dedykowanych temu medium, które trzymamy pod telewizorem, ale już na dużym ekranie średnio się to sprawdza. Coming Home przy dobrych wiatrach przejdziemy w jednym posiedzeniu i jeszcze zostanie trochę wieczoru na jakiś inny szpil. Najgorszy w takim „mobilnym” podejściu do projektowania jest fakt, że cierpi na tym opowiadana historia, która pędzi na złamanie karku, przez co perypetie Harlem Hellfighters nie chwytają za serce nawet w połowie tak jak The Great War. Zwyczajnie nie ma czasu, żeby nowi bohaterowie zaczęli nas obchodzić, a to, co przydarza się znanym postaciom, bywa tak kuriozalne, że działa na dodatkową niekorzyść.


W ramach urozmaicenia rozgrywki często natkniemy się na proste minigry, czy to w postaci minutowych Quick Time Eventów, podczas koncertu pułku 393, czy opatrywania rannych żołnierzy na szpitalnych deskach. Te mechaniki z kolei są nadużywane, powracają stanowczo zbyt często i dają się o tyle we znaki, że na fizycznym kontrolerze prawie w ogóle nie bawią. Wyciąganie szkła z ramion udręczonych Francuzów przy użyciu własnego palca i ekranu dotykowego miałoby zupełnie inny ładunek emocjonalny niż bezpłciowe pociągnięcie gałką. Tak samo rytmiczne wciskanie powoli pojawiających się na ekranie przycisków pada, ciężko porównać do Guitar Hero, chociaż jako uproszczone Osu mogłoby się sprawdzić na telefonie. Najprzyjemniejszą odskocznią od standardowego parcia w prawo są etapy w samolocie, lekko przypominające muzyczne poziomy z Rayman Origins. W tle przygrywa Cwał Walkirii, co momentalnie pompuje adrenalinę do krwi, która przydaje się podczas lawirowania żelaznym ptakiem między pociskami wroga i rakietami spadającymi w rytm przygrywanego utworu.
To tyle z nowości, pozostałe aspekty rozgrywki są identyczne, jak w poprzedniczce, tylko znacznie bardziej uproszczone. Trzeba przyznać, że już samo The Great War do najtrudniejszych gier nie należało, ale od czasu do czasu stawiało gracza przed łamigłówką logiczną, która wymagała chwili zastanowienia. Tutaj nawet tego nie ma, twórcy wymagają od gracza co najwyżej zatrzymania się przed ostrzałem wroga na półtorej sekundy, aż oponenci zaczną przeładowywać karabiny albo przekręcenia zaworu, zamieniającego pozycję rury odpowiadającej za przepływ gorącej pary. Zagadki są praktycznie zero-jedynkowe, jeśli widać obiekt, z którym można wejść w interakcję, wystarczy to zrobić i kryzys zostaje zażegnany. Valiant Hearts Coming Home na każdym kroku przypomina o swoim mobilnym rodowodzie, udowadniając, że przerzucanie gier między diametralnie różnymi platformami nie zawsze ma sens. Gdybym, siedząc w kolejce u lekarza, włączył sobie na chwilę taką produkcję na smartfonie, to zbitka wszystkich wydarzeń i mechanik absolutnie by mi nie przeszkadzał, a nawet cieszyła, bo po kilkuminutowej sesji zostałbym z poczuciem, że udało mi się popchnąć historię do przodu. Siedząc ze słuchawkami na uszach pod telewizorem, mimo wszystko oczekuję trochę innych wrażeń, szczególnie od produkcji, która stawia na fabułę i ekspozycję. Przy Coming Home, pamiętając pierwszą część, miałem ciągle z tyłu głowy, że to niewykorzystany potencjał i spokojnie można z tego materiału wyciągnąć drugie tyle, na czym całość tylko by zyskała.



Czy warto zagrać w Valiant Hearts: Coming Home?
Wiele uproszczeń można wybaczyć, mając z tyłu głowy, że Valiant Hearts Coming Home to gra z urządzeń mobilnych, ale nie zmieni to faktu, że w porównaniu z pierwszą odsłoną widocznie odstaje nawet pod względem fabularnym. Warto dać szansę, jeśli po Valiant Hearts The Great War ciągle mało nam tych postaci, ale nic się nie stanie, jeśli obok Coming Home przejdzie się obojętnie. Trzeba przyznać, że to seria jedyna w swoim rodzaju i tak unikalnego przedstawienia I wojny światowej nie znajdzie się nigdzie indziej. Dla samych walorów historycznych, przepięknego stylu graficznego i równie dobrej muzyki wypada Valiant Hears poznać.

Ocena: 5,5/10
Valiant Hears Coming Home najlepiej sprawdza się na urządzeniach mobilnych. Na dużym ekranie większość gry wypada skromnie. Fani The Great War powinni zagrać, jeśli chcą poznać dalszy ciąg tej historii.
Co mi się podobało:
- Powracają znane postacie, chociaż…
- Charakterystyczny styl graficzny ponownie cieszy oko
- Udźwiękowienie
- Liczne fakty historyczne przybliżające realia I wojny światowej
Co nie przypadło mi do gustu:
- …historia nie porusza nawet w połowie tak, jak pierwsza odsłona
- Na każdym kroku czuć, że to gra projektowana pod urządzenia mobilne
- Małe lokacje i krótkie rozdziały, całość można przejść w jeden wieczór
- Monotonne minigry
Kopię recenzencką Valiant Hearts: Coming Home dostarczył Ubisoft. Nie miało to wpływu na treść tekstu oraz ocenę gry.