Recenzja Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii. Piraci z Kamurocho

Studio Ryu Ga Gotoku to prawdziwi mistrzowie w wypuszczaniu w zastraszająco szybkim tempie kolejnych gier. Dopiero co w listopadzie 2023 r. dostaliśmy The Man Who Erased His Name, aby raptem parę miesięcy później, w styczniu 2024 r. wybrać się na Hawaje w Infinite Wealth. Teraz zaś, nieco ponad rok od momentu debiutu najnowszej głównej odsłony cyklu, wskakujemy na piracki statek w kolejnym spin-offie. Ta przeraźliwa wręcz prędkość developmentu nie odbija się, na całe szczęście, zazwyczaj, na jakości. Czy podobnie jest w przypadku najnowszego tytułu spod rąk Japończyków, postara się odpowiedzieć nasza recenzja Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii.

Recenzowana gra: Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii

Ogrywaliśmy na: Sony PlayStation 5

Data premiery: 21.02.2025

Platformy: PC, PlayStation 4/5, Xbox Series

Deweloper: Ryu Ga Gotoku Studio

Wydawca: Sega

O tym, jak niesamowicie dobre okazało się Infinite Wealth, chyba nie trzeba przypominać. Jeżeli jeszcze w to wątpicie, polecam zerknąć sobie na growe podsumowanie redakcji Łowców Gier, gdzie ósma Yakuza zajęła pierwsze miejsce, a ja do tego wyniku postanowiłem się wtedy dołożyć. Poprawiono w zasadzie każdy element poprzedniczki, począwszy od systemu walki, na większej skali i różnorodności kończąc. Dostaliśmy też całkiem nową lokację, Honolulu na Hawajach, a ludzie z RGG Studio nie byliby sobą, gdyby tego faktu jakoś nie wykorzystali. Tak się składa, że jedna z ważniejszych postaci w serii ma opaskę na oku, jest szalona, a obecne miejsce akcji bardzo mocno kojarzy się z piratami…

…i tym samym w nieco ponad rok od premiery LaD8, na rynku zadebiutowało recenzowane Yakuza Pirate in Hawaii z Goro Majimą w roli głównej. Zapowiedź chyba mimo wszystko niejednego zszokowała, bo o ile cykl miewał naprawdę dziwaczne pomysły, tak zazwyczaj zostawiał je na wszelakie zadania poboczne, pozostawiając główny wątek raczej poważnym. Tym razem postanowiono nieco więcej szaleństwa wlać i do niego. Jak to w efekcie wyszło i czy czasami seria powoli nie zaczyna zjadać własnego ogona, postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Wściekły Pies na Hawajach

Fabuła najnowszej Yakuzy rozgrywa się mniej więcej pół roku po wydarzeniach z ósemki. Nie pokierujemy jednak Ichibanem Kasugą, a Goro Majimą, który budzi się u wybrzeży niewielkiej wysepki, nie pamiętając, kim jest, ani skąd się tam w ogóle wziął. Zmęczonego i poobijanego ratuje młodziutki chłopak, Noah. Para wkrótce zostaje zaatakowana przez piratów, ale nie takich współczesnych, tylko „klasycznych”. Wiecie, kordelasy, stroje, pistolety z epoki – sprawiają wrażenie wyrwanych z jakiegoś miejscowego konwentu. Po uporaniu się z nimi dowiadujemy się, że wylądowaliśmy na Rich Island, oraz szybko poznajemy rodzinę naszego nowego towarzysza, czyli starszą siostrę, Moanę, oraz lubiącego napić się wysokoprocentowych trunków, Jasona – ojca rodzeństwa.

Nie wchodząc za bardzo w szczegóły, mogę powiedzieć wam tyle, że cała opowieść kręci się głównie wokół chęci Noah do odkrywania świata, oraz Majimy chcącego mu to zapewnić. W tle oczywiście przewiną się przestępcze machlojki, jakiś wielki, dawno zaginiony skarb, oraz skrywane przez niektórych tajemnice z przeszłości. Ogółem jednak całość jest znacznie luźniejsza niż wcześniej, przypominając raczej kino Nowej Przygody i filmy pokroju Goonies, Indiany Jonesa, czy… czwarte Uncharted. Oczywiście w tym ostatnim przypadku nie ma nawet mowy o podobnej skali, ale na pewno dokładnie rozumiecie, o co mi chodzi.

Jest luźniej, mniej poważnie, a opowieść jako taka zdaje się nie mieć większego wpływu na ewentualne sequele. Wymaga jednak przez tak mocną odmienność zdecydowanie większego przymknięcia oka, a czasami nawet i dwóch, na to, co będziemy regularnie oglądać. Wiecie, Kir… Joryu jako tajny agent to coś, w co do pewnego stopnia można by uwierzyć (wyliczając oczywiście jego fantastyczne gadżety), ale pół Hawajów robiących cosplay piratów, pływających w drewnianych, stylizowanych okrętach, i bawiących się w specjalnym „parku rozrywki” w morskie bitwy to coś, co wymaga zawieszenia niewiary bardzo, ale to baaaaardzo wysoko. Twórcy starają się to wszystko nieco tłumaczyć końcówką i faktem tego, że Majima jest narratorem całej opowieści, ale wiecie, jak jest. Chyba nawet Ichiban ze swoją bujną wyobraźnią nie byłby w stanie wyśnić czegoś takiego.

Czy mimo tego całość fabuły się broni, dostarczając jak zawsze niezapomnianych momentów, zwrotów akcji, i rozdzierających serce scen? No… niestety nie. Powiem nawet więcej – to, moim subiektywnym zdaniem, jedna z najgorszych pod tym względem, jeżeli nie najgorsza, część. Ba, nawet w Fist of the North Star czułem się bardziej emocjonalne zaangażowany i chyba tylko Ishin wynudził mnie bardziej. Nawet przy całym swoim braku sympatii do trójki, potrafiła ona odrobinkę mnie poruszyć (Rikiyaaaaaaaaaaa!), a jej początek z sierocińcem uważam za naprawdę bardzo udany.

Problemem recenzowanego Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii jest nawet nie tyle sama jakość. Ta nie szoruje po dnie, bo ma kilka fragmentów i wymian zdań, szczególnie w końcówce, które dają radę. Tak samo budująca się więź między Majimą, a Noah, mocno się broni. Ale to tempo… o Wielcy Przedwieczni, ależ ta gra się wlecze. Nie dość, że aż kilkukrotnie jesteśmy zmuszeni do wykonywania aktywności pobocznych w celu możliwości ruszenia do przodu głównego wątku, to na dodatek on sam nie ma w sobie aż na tyle dużo treści, żeby wypełnić te ok. 12-15 godzin opowieści (mnie wbicie Platyny zajęło ok. 35h, ale do tego, co w tym czasie robiłem, przejdziemy później). Gdyby nie to, jak szalenie charyzmatyczną postacią jest Goro Majima, nie mam pojęcia, czy zwyczajnie nie przeklikiwałbym szybciej dialogów, jak najszybciej pędząc do napisów końcowych. I mówię to jako osoba, która do Wściekłego Psa Shimano aż tak wielką sympatią nie pała, lubiąc głównie jego wersję z Zero oraz dodatku do Kiwami 2.

Zresztą twórcy chyba sami nie wiedzą, co z innymi ludźmi zrobić, bo chociażby jeden z pobocznych antagonistów, niejaki Mortimer, pojawia się na samym początku, jest budowany jako ktoś niesamowicie istotny, związany z ojcem Noah, Jasonem… i wraca ponownie dopiero pod sam koniec, na dosłownie jedną walkę. Tak samo mało charyzmatyczni są władcy Madlantis, czyli królowa Michele oraz król Raymond Law. Ach, próbowano też wyjaśnić pewną sporą nieścisłość związaną z głównym antagonistą ósemki (z wątku Ichibana), ale zrobiono to w tak kuriozalny i naciągany sposób, że plaśnięcie otwartej dłoni o moje czoło było słychać chyba w samym Tokio.

Assassin’s Creed 4: Like a Dragon

Dobra, fabuła nie do końca dowozi, ale może gameplay wyjątkowo mocno się broni? Powiem tak – jest nieźle, chociaż do ideału brakuje. Zacznę może od narzekań, bo będzie tego całkiem sporo, aby do pochwał przejść na sam koniec. Po pierwsze, to chyba pierwsza część, gdzie aż tak mocno zabolał mnie przepotężny wręcz recykling assetów. Ryu Ga Gotoku jest z tego znane, ale wbrew pozorom czy to w ramach głównego cyklu, czy spin-offów, nigdy nie było aż tak źle. Czuć było, że samo Kamurocho ewoluuje przez lata, będąc równorzędnym bohaterem, a twórcy co rusz dorzucali jakieś nowe lokacje, czy po prostu na inne sposoby starali się, żebyśmy się przesadnie mocno nie nudzili, a monotonia nie dała się we znaki.

Solowa przygoda Majimy mimo to sprawiła, że co rusz miałem okropne poczucie deja vu. Poza Honolulu zwiedzimy co prawda też Rich Island oraz Madlantis, ale ta pierwsza jest śmiesznie mała i służy w zasadzie wyłącznie za swoisty tutorial, a druga też wielkością nie grzeszy. Wszelkie zwiedzane w trakcie morskich wojaży wyspy (nie są dostępne do swobodnej eksploracji – to bardziej takie minidungeony/raidy) są z kolei istnym kopiuj-wklej, a identyczne ścieżki będziecie przebiegać co chwila, szczególnie chcąc wyciągnąć z całości ostatnie soki.

Nowością – to w końcu gra o piratach, nie mogłoby się bez nich obejść – są bitwy i eksploracja pobliskich mórz. Po kilku chwilach zabawy wchodzimy w posiadanie własnego okrętu, Goromaru, którym udamy się przecinać fale. Mechaniki rządzące tą częścią rozgrywki są dosyć proste. Pływamy sobie, odblokowując po drodze latarnie służące za punkty kontrolne, desantujemy na wyspy, szukając skarbów, czy wikłamy się w liczne starcia z wrogami. Te nie są przesadnie złożone i niestety bardzo szybko zaczynają nużyć, a do tych ze wspomnianego w nagłówku Black Flag nawet nie mają podjazdu. Ba, narzekałem mocno na ten element w Ys X: Nordics, a chyba nawet tam bawiłem się nieco lepiej. Tutaj najzwyczajniej w świecie wystarczy „na pałę” wpływać w statki przeciwników, jednocześnie strzelając w nie z działka maszynowego, szybko się obrócić, zasadzić salwę z dział/laserów i voila – wygraliśmy. Niby statystyki Goromaru zależą od tego, kogo przydzielimy do obsługi czego (towarzyszy zdobywamy fabularnie/wyświadczając im drobne przysługi/kupując za punkty z niektórych aktywności), ale nawet robiąc to absolutnie losowo, nie powinniście mieć problemu z najtrudniejszymi wyzwaniami.

Przez praktycznie zerowy poziom wyzwania o większości mechanik mających jakkolwiek wyróżnić Pirate Yakuza in Hawaii najzwyczajniej w świecie… zapominałem. Możemy na chwilę puścić stery, aby wystrzelić salwę z wyrzutni rakiet – zrobiłem to raz, w ramach tutorialu, a później wyłącznie w celu zdobycia osiągnięcia. Tak samo konieczność stawiania członków załogi na nogi, czy gaszenia pożarów nie wnosi w zasadzie nic, bo tego pierwszego nie zrobiłem nigdy (a przypomnę tylko, że wbiłem platynowe trofeum!), a drugie wyłącznie w starciu z „super-bossem” na Pirackim Koloseum w Madlantis. Może gdyby nie to, że twórcy tak szybko umożliwiają nam zdobycie absurdalnie wręcz potężnych ulepszeń i w zasadzie zewsząd obsypują kasą (pod koniec na moim koncie siedział chyba z milion dolarów i nie miałem go już na co wydać) wyzwanie byłoby minimalnie większe, ale no cóż – o tym się nie przekonamy.

Kiedy wyjdziemy już na ląd, adwersarzom twarze obijemy w czasie rzeczywistym, bo tury pozostawiono teraz wyłącznie dla głównych, numerowanych odsłon cyklu. Majima może korzystać z dwóch stylów walki. Pierwszym jest znany już Mad Dog, gdzie w ruch idą pięści i sztylet. Drugo to całkowita nowość – Sea Dog. Używając go, wyjmiemy dwa kordelasy i będziemy okładać nimi chmary wrogów. Później arsenał uzupełnimy o możliwość przyciągania się linką z hakiem oraz średnio przydatny pistolet. Oba te style mają też przypisane sobie, specjalne umiejętności. Jako Mad Dog przyzwiemy armię klonów (domyślnie dwa, po ulepszeniu więcej), a Sea Dog pozwoli skorzystać z pomocy czterech potężnych summonów (fabularnie zdobywamy wyłącznie jednego, na resztę trzeba zapracować). Starcia znacznie zyskały dzięki temu na dynamice i dają sporo radości, ale daleki jestem od określenia systemu walki najlepszym w serii. Powietrzne kombosy (bo tak, teraz możemy wybijać innych w powietrze i skakać, ale tylko w trakcie pojedynków) były zdecydowanie płynniejsze w wykonaniu Akiyamy w czwórce, a pod względem czystego efekciarstwa i poczucia mocy dalej w moim rankingu niepokonane pozostaje Lost Judgment. Jest solidnie, lepiej niż po prostu dobrze, ale wstrzymywałbym się z określaniem tego spin-offu jako pełnoprawny slasher, bo do niego mu bardzo daleko, a Majima koło Dantego czy Cerezy niestety nie stał.

Pirackie wesołe miasteczko

Wspominałem już o potężnym recyklingu assetów, ale ten sam problem nie uniknął niestety też aktywności pobocznych. Te są w zasadzie 1 do 1 przeniesione z Infinite Wealth, czyli ponownie porozwozimy jedzenie, porobimy zdjęcia w ramach minigierki przypominającej Pokemon Snap, czy pościgamy się na gokartowych torach. To naprawdę fajne, przyjemne rzeczy, ale… dopiero co spędzałem w nich czas kilka miesięcy temu, tylko jako Ichiban. Nie pokuszono się o za wiele jakichś charakterystycznych dla pirackiego settingu rzeczy, bo te ograniczają się do bitew morskich, bitew na wyspach i prostych abordaży, ale ograniczonych wyłącznie do „bossów” i Koloseum – nie wskoczymy sobie tak na dowolny okręt.

Side-stories także – co dla serii takiej jak współczesna Yakuza powinno być grzechem śmiertelnym – nie są przesadnie interesujące. Przez fakt, jak mocno podkręcono „szaleństwo” w wątku głównym, podobna jego ilość w poboczniakach zwyczajnie nie robi wrażenia. Zazwyczaj ta „odklejka” służyła w nich właśnie po to, aby nieco od powagi odpocząć. Tylko sami przyznajcie, od czego odpoczywać, skoro wszystko jest tak dziwaczne i zakręcone? No właśnie. Także nawet najlepsze z nich są o poziomie tych co najwyżej przeciętnych z ósemki, siódemki, licznych poprzedniczek, czy nawet The Man Who Erased His Name.

Oprawa graficzna niby jest taka sama (bo w końcu co miałoby się niby zmienić), ale przez mniejsze wypełnienie treścią i zagospodarowanie poszczególnych miejscówek, Honolulu sprawia wrażenie okropnie pustego. Jest to tym bardziej widoczne, że fabularnie udamy się tylko do jego niewielkiej części, a odblokowana jest całość. Madlantis broni się bardziej, głównie przez to, że jest znacznie mniejszą lokacją, a przy tym sprawia wrażenie tętniącej życiem przez wszechobecną feerię barw i świateł. O opcjonalnych wyspach ze skarbami nawet nie każcie mi mówić, szczególnie tych związanych z pobocznych wątkiem dotyczących „złych” (wiecie, tak „naprawdę”) piratów, gdzie miałem wrażenie, że oglądam tła rodem z Pokemon Arceus, ale ze wrzuconymi postaciami o dużo wyższej jakości. Istne kuriozum. Tak samo często w tle straszyły rozmazane tekstury, czy sztywne, brzydkie modele.

Czy warto zagrać w Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii?

Ponarzekałem, ponarzekałem, ale w gruncie rzeczy spędziłem na Hawajach ponad 35 godzin, wbijając w tym czasie Platynę i wykonując większość aktywności pobocznych. Nie zrobiłbym tego, gdybym źle się bawił, bo w gruncie rzeczy nawet gorsza, mocno budżetowa Yakuza jest na tyle dobra, że broni się na tle wielu innych produkcji. Jeżeli jesteście, tak jak ja, fanami serii, a wszystkie dostępne po angielsku spin-offy (bo z nieoficjalnymi tłumaczeniami sprawdzicie też Black Panther, a wielkimi krokami zbliża się też Kenzan) dawno ograliście, możecie pokusić się o zakup „Piratów”. W innym przypadku zerknijcie przychylniejszym okiem np. na oba Judgmenty, czy Fist of the North Star: Lost Paradise.

Gdzie kupić Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii?

Oferty na wydanie cyfrowe gry znajdziecie na GG.deals. Szukacie pudeł? Rzućcie okiem na ten wpis.

Co z nowicjuszami? Solowa przygoda Majimy jest na tyle samodzielna i mocno poboczna, że spokojnie się w niej odnajdą… jeżeli nie szkoda im tego, że zaspoileruje im później kilka bardzo dużych zwrotów akcji z Infinite Wealth. Nie jest to tez produkcja w pełni reprezentatywna dla całego cyklu, od którego później mimo wszystko tacy gracze dalej będą mogli się odbić. Podsumowując: to solidna gra. Tylko i aż tyle.


Ocena: 6/10

Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii, pomimo świetnego na papierze pomysłu, okazało się „tylko” produkcją dobrą, acz w żadnym aspekcie nie wybitną. Nowe mechaniki nieco rozczarowują, a do tego ten recykling…


Na plus:

  • Usprawniony system walki w czasie rzeczywistym
  • Nowość w postaci morskich starć oraz zarządzania własnymi załogą i statkiem
  • Klimat kina Nowej Przygody
  • Goro Majima to piekielnie charyzmatyczny bohater – nawet z amnezją
  • Poprawiona, względem bazowej ósemki, optymalizacja
  • Względnie samodzielna, niewymagająca znajomości poprzedniczek fabuła…

Na minus:

  • …jednocześnie spoilerująca większość najważniejszych zwrotów akcji z Infinite Wealth
  • Poza Wściekłym Psem Shimano – brak charakternych, ciekawych postaci, wliczając w to antagonistów
  • Pirackie bitwy statków bardzo szybko robią się monotonne
  • Jeszcze bardziej widoczny niż wcześniej recykling assetów, zadań, i minigierek…
  • …a w zasadzie każda nowa, poza Madlantis, lokacja, wygląda po prostu przeraźliwie biednie
  • W większości nudne starcia z bossami, nawet wliczając te opcjonalne
  • Poziom trudności w zasadzie nie istnieje, przez co praktycznie każde starcie będziecie mogli dosłownie „przeklikać”, nawet nie musząc się leczyć
O autorze
Publicysta, Recenzent

Absolwent Uniwersytetu Śląskiego, z wykształcenia nauczyciel. Na Łowcach Gier pisze od 2022 roku. Fan wszelkiej maści "japońszczyzny", ze szczególnym nastawieniem na serie Final Fantasy, Tales of, oraz Like a Dragon. Za pełnoprawny remake Xenogears dałby siebie (lub ewentualnie Venoma) pokroić.…

Czytaj więcej
Niektóre odnośniki w artykułach to linki afiliacyjne. Klikając w nie lub też finalizując za ich pomocą kupno produktu, nie ponosisz żadnych kosztów. Jednocześnie sprawiasz, że otrzymujemy wynagrodzenie, dzięki któremu praca Redakcji jest możliwa.