
Recenzja Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name. Wymazać przeszłość
Kto by się jeszcze kilka lat temu spodziewał, że seria Yakuza zyska aż tak ogromną popularność? Już w styczniu, równo z Japończykami, zagramy w ósmą odsłonę, będącą kontynuacją przygód wprowadzonego w „siódemce nowego protagonisty. Przed jej premierą dostaliśmy mimo wszystko jeszcze jedną szansę na wcielenie się w Kazumę Kiryu. Czy taki powrót do korzeni okazał się dobrym pomysłem? Na to pytanie postara się odpowiedzieć nasza recenzja Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name.
Recenzowana gra: Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name
Ogrywaliśmy na: Playstation 5
Data premiery: 09.11.2023 r.
Platformy: PC, PS4, PS55, Xbox One, Xbox Series
Deweloper: Ryu Ga Gotoku Studio
Wydawca: SEGA
Kazuma Kiryu jest człowiekiem nie do zdarcia. Ciągle obijany, dźgany, postrzeliwany, czy gdzieś rzucany, zawsze ponownie wstaje, bo śmierć mu po prostu niestraszna. Szóstka pozornie zakończyła jego historię, ale nie przeszkodziło mu to w pełnej krasie pojawić się w Yakuza: Like a Dragon, na dodatek w całkiem istotnej roli. Mimo wszystko to dalej właśnie nowy bohater, Ichiban, był w niej najważniejszy, i wokół niego kręciła się główna oś fabuły. Wielu fanów mimo wszystko chciało, jeszcze chociaż ten jeden, ostatni raz, wcielić się w Smoka Dojimy. Szczególnie w takiej klasycznej odsłonie, bez ogromnych zmian, jakie wprowadziła siódemka – turowy system walki nie każdemu przypadł do gustu.
Ich prośby zostały wysłuchane, a twórcy ze studia Ryu Ga Gotoku zapowiedzieli recenzowane Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name. Miała to być w założeniach produkcja mniejsza, krótsza, i oczywiście nieco tańsza. Bez przepychu, jaki charakteryzuje chociażby Zero, czy piątkę. Fabularnie postawiono na załatanie kilku luk, jakie pojawiły się pomiędzy szóstką, a siódemką, ostatecznie uzasadniając obecność Kiryu w Infinite Wealth, gdzie dołączy do ekipy Ichiego. Czy taki spin-off o mniejszej skali okazał się dobrym pomysłem, czy zaledwie niepotrzebnym nikomu fillerem? Przekonajmy się!

007, zgłoś się!
Zacznijmy może od najważniejszej rzeczy. Wielu z was może zadawać sobie pytanie, czy w recenzowane Yakuza Gaiden (zanim się na dobre przestawimy na oryginalny tytuł, chyba jeszcze nieco czasu minie) można grać bez znajomości wcześniejszych odsłon serii? Odpowiedź jest prosta – absolutnie nie. O ile w innych przypadkach spokojnie można było ogarnąć „co i jak”, tak próba zrobienia tego tutaj okaże się sromotną porażką. Dla tych, którzy mieli okazję ukończyć Yakuza: Like a Dragon, sprawa będzie minimalnie lepsza, ale dalej nie pomoże za wiele. Z kolei w drugą stronę (Gaiden przed LaD) jest pomysłem jeszcze gorszym, bo spoileruje całą masę istotnych rzeczy z „siódemki”, w tym najważniejsze zwroty akcji.
Jeżeli mimo wszystko do The Man Who Erased His Name z jakiegoś powodu was ciągnie, a nie macie ochoty na nadrabianie zaległości, koniecznie ograjcie siódemkę, I chociaż zapoznajcie się z fabułami trójki, czwórki, i szóstki. No, chociaż tej szóstki, jeżeli nie macie ochoty na starsze części. Główna motywacja Kiryu jest obudowana wokół wydarzeń, jakie miały miejsce m.in. właśnie w nich. Zresztą brak znajomości tamtych wydarzeń sprawi, że potok łez z waszych oczu nie poleje się na zakońćzeniu – taka jak było w moim przypadku.
O czym właściwie historia w Gaidenie odpowiada? Tutaj już wchodzimy na o wiele bardziej spoilerowe terytorium, czujcie się więc ostrzeżeni. Po wydarzeniach z szóstki, Kiryu musiał zapaść się pod ziemię. Teraz cały świat, w tym jego ukochani podopieczni z sierocińca na Okinawie, myślą, że legendarny yakuza nie żyje. My doskonale wiemy, że nie jest to prawdą, a Kazuma ukrywa się w świątyni zarządzanej przez frakcję Dajdoji, dla której okazyjnie wykonuje proste zlecenia jako „tajny” agent. Przeszłość jednak szybko się o niego upomina, a na jego życie czyha niebezpieczeństwo jeszcze większe niż dotychczas.


Fabuła składa się z równo pięciu rozdziałów (bez żadnego dłuższego prologu oraz epilogu), a całość spokojnie skończycie w jakieś 10 godzin. Mi dobrnięcie do napisów końcowych zajęło 17h i 30 minut, w co wlicza się duża część wykonanych wyzwań na arenie, a także praktycznie wszystkie „duże” zadania poboczne. Tym samym absolutnie nie rozumiem zarzutów, jakoby RGG studio zrobiło „skok na kasę”, dając nam DLC w cenie pełnej gry. Ba, chciałbym wręcz, żeby niektóre inne, sprzedawane po nawet 330 zł, produkcje, dawały tyle treści, co Gaiden. Jasne, kilka ostatnich odsłon to były po prostu giganty, a takie Lost Judgement zajęło mi ponad 50 godzin. Warto mimo wszystko wziąć pod uwagę, że pierwsza, czy druga Yakuza (a nawet szóstka!) były do skończenia w niecałe 20 godzin. W przypadku Y6: Song of Life, napisy zaczęły lecieć przez mój ekran po nieco ponad 18 godzinach, a trzeba zaznaczyć, że gra zliczała czas nawet w trakcie pobytu w menu, dashboardzie konsoli i przy przeglądniu mapy. A że zdarza mi się często zostawić na jakiś czas włączoną konsolę, idąc coś w międzyczasie załatwić, to licznik leci. The Man Who Erased His Name z kolei stopuje zegar podczas wymienionych czynności. Można tym samym powiedzieć, że czas, jaki wam przed chwilą podałem, jest nawet lekko zaniżony. Chcąc zdobyć „platynę” można bezpiecznie założyć około 30 godzin grania, a na wymaksowanie absolutnie każdego elementu jeszcze kilka dodatkowych. Nie wszystkie aktywności są równie ciekawe, a część poboczniaków (zlecanych przez niejaką Akame), to typowe śmieciówki („mam ochotę na takoyaki, przynieś mi pan takoyaki”), ale szybko można te questy olać, co zresztą sam zrobiłem.
Opowieść może i ma kilka przestojów, wprowadzając w ramach zadań głównych jakieś aktywności poboczne, ale wpisano je o wiele zgrabniej niż np. w recenzowanym przeze mnie Spider-Manie 2, gdzie, plus-minus, połowa kampanii na tym polegała. Początkowo zresztą całość troszkę za wolno się rozwija… albo inaczej: „Rzeczy się dzieją”, ale nie za bardzo czuć, o co w zasadzie będziemy walczyć (chyba, że znamy siódemkę, to można się tego domyślić). Kiedy wszystko w końcu rusza z kopyta, to wydarzenia śledzi się po prostu z zapartym tchem. Ostatni boss to jedno z najlepszych tego typu starć w całej historii studia (aczkolwiek na moim osobistym podium dalej stoi tutaj Judgment), a finalne scenki przerywnikowe oglądałem, ledwo powstrzymując łzy. Jeżeli inne „spin-offy” od RGG mają stać na podobnym poziomie, to ja chcę ich więcej. Myślałem, że szóstka godnie pożegnała Kiryu, ale teraz, po tym, czego dowiedzieliśmy się tutaj, no i co wiemy ze zwiastunów Infinite Wealth… cieszę się, że na tym nie poprzestano, dając nam jeszcze chwilkę pobyć w towarzystwie legendy. I od razu napiszę jeszcze jedno – nie, zagranie w Like a Dragon Gaiden przed ósemką raczej konieczne nie będzie. Jest to w gruncie rzeczy bardziej podsumowanie dotychczasowego etapu, a przy tym spojrzenie na kilka znanych wydarzeń z nieco innej perspektywy. Coś raczej dla fanów poprzedniczek, a nie podstawa nowych części.


Powrót na stare śmieci
Największą wadą, jaką recenzowane Yakuza Gaiden może posiadać, jest bardzo duża odtwórczość względem innych odsłon. Wykorzystano w zasadzie wszystkie stare assety, miejscówki, czy znane mechaniki, ale na o wiele mniejszą skalę. To po prostu taka „Yakuza w wersji light”, gdzie w zasadzie wszystkiego jest mniej. Powraca karaoke, wyścigi samochodzików, czy masa innych minigierek (standardowo masa klasycznych gier Segi w salonach arcade), ale po prostu… nie czuć przesadnego „przepychu”. Jest tak, jakby wzięto siódemkę, wycięto z niej to i owo, wywalono tury, dopisano nową historię i voila – mamy to.
Czy uważam to za problem? Patrząc na zarzuty, jakie miałem względem Spider-mana 2, powinienem, ale jakimś cudem… absolutnie mi to nie przeszkadzało. Ograłem wszystkie wydane w języku angielskim części (i troszkę Kenzan, z pomocą translatora, ale nie zależało mi aż tak mocno, w efekcie czego chwilowo tę grę odłożyłem na bok) i nadal nie czuję znużenia tą formułą. Zwiedzam ciągle to samo Kamurocho (którego akurat tutaj nie ma), Sotenbori, a od niedawna też Yokohamę, ale po prostu wciąż czuję ekscytację na myśl o tym, że tam wrócę. Te miejscówki to dla mnie w zasadzie osobni bohaterowie, a wracam do nich z przyjemnością tak dużą, jak swego czasu ze studiów do rodziców na Boże Narodzenie. Żeby odpocząć i cieszyć się chwilą. Może to i lenistwo twórców, niechęć do nowego (co na pewno przełamie Like a Dragon 8: Infinite Wealth), ale szczerze? Nic mnie to nie obchodzi, dopóki działa i mnie cieszy. To jednak sztuka, ciągle osadzać akcję w tych samych miejscach, a jednocześnie sprawiać, że chodzenie po nich wciąż zaskakuje. Tym bardziej, jeżeli wierzyć zapewnieniom deweloperów, jakoby stworzenie Gaidena zajęło im jakieś pół roku.


Zmian na szczęście troszkę jest, a praktycznie każda z nich wypada co najmniej dobrze. Kiryu został w końcu „tajnym agentem”, dzięki czemu w walce, niczym sam James Bond, skorzysta z szalonych gadżetów. Poprzyciągamy wrogów linkami, zarzucimy im pod nogi wybuchający papieros, wezwiemy drony, czy skorzystamy z „dopalanych” butów. Jeżeli taka mechanika nam się nie spodoba, to w locie przełączymy się na styl Yakuzy, który jest po prostu dopakowanym stylem smoka z innych odsłon. Na tyle upłynnionym i lekko zmienionym, że – oczywiście wyłącznie moim zdaniem – tym konkretnym Smokiem Dojimy obija się kolejnych oprychów najprzyjemniej. Nigdy nie byłem przesadnym fanem wysługiwania się pobocznym wyposażeniem w celu pokonania przeciwnika, także nawet pomimo możliwości nadużywania (a są naprawdę POTĘŻNE) wspomnianych dronów, zazwyczaj bawiłem się „po staremu”, używając głównie pięści.
Wszystkie te możliwości możemy wykorzystać w Koloseum, które znajduje się w jednej z nowych lokacji – parku rozrywki zwanym Zamkiem – gdzie weźmiemy udział w licznych wyzwaniach. Są tam klasyczne starcia jeden na jednego, ale najfajniejsze okazały się tzw. Hell Rumble. Tworzymy tam własną ekipę, zdobywamy kolejne poziomy, i bierzemy udział w walkach drużynowych. I teraz najlepsze – możemy wybrać tam, kim chcemy grać! Jeżeli akurat zamówiliście pre-order, to ponownie będziecie mogli posterować Majimą, Sejimą, czy Daigo Dojimą… a to tylko część z atrakcji. Koloseum posiada własny zestaw misji pobocznych, gdzie musimy pokonać tzw. Czterech Króli (na razie udało mi się ubić dwóch – reszta czeka), a każda kolejna batalia jest trudniejsza niż poprzednia.
W całym gąszczu atrakcji chyba najbardziej kontrowersyjną wydaje się nowy klub z hostessami. Nie chodzi o jego zarządzanie (tym razem możemy zawitać jako gość), a raczej o formę, w jakiej zdecydowano się go przedstawić. Otóż zamiast gotowych modeli, dostaliśmy w nim rozmowy z prawdziwymi aktorkami, które zostały wcześniej nagrane. Może odbierzecie to inaczej, ale u mnie to budziło mimo wszystko drobny niesmak. Prześmiewcza misja z dominatrix, czy biegającym w majtach facetem, to jedno, ale coś tak realistycznego to inna sprawa. Czy znajdzie to swoich fanów? Na pewno. Czy ja do nich należę? Oj nie, zdecydowanie nie.


Sotenbori nocą
Na sam koniec, jak zazwyczaj, pozostawiłem kwestie techniczne. Te wypadają… strasznie nijako. Już nawet nie mam problemu z używaniem tych samych assetów, ale dlaczego ta gra sprawia wrażenie brzydszej od siódemki, szczególnie, jeśli zwiedzamy w obu produkcjach te same miejscówki? Nie jestem w stanie wskazać jednego konkretnego elementu, który tak wybijał się nad wyraz negatywnie na tle innych, ale po prostu czułem, że coś jest nie tak. W przeciwieństwie do Like a Dragon: Ishin, całość powstała (przynajmniej tak twierdzi Internet) na Dragon Engine, co tym bardziej dziwi w kwestii jakości. Widziałem recenzje, które niby coś wspominały o użyciu Unreal Engine 5 (co tłumaczyłoby jakość, bo UE5 ma swoje problemy), ale reszta Internetu uparcie twierdziła, że tutaj użyto „smoczka”.
Nocą lokacje wyglądają naprawdę ładnie, a cut-scenki „premium” dalej robią robotę, ale reszta wydaje się wręcz przeraźliwie nijaka. Nie jest brzydko, ale bardzo „budżetowo”, znacznie bardziej, niż w innych odsłonach. A skoro assety i tak są te same, a nie tworzone od podstaw… to dlaczego zdają się wyglądać gorzej? Ciężko powiedzieć.
W Yakuzy zawsze gram z japońskimi głosami, ale już od jakiegoś czasu RGG wydaje je u nas także z angielskim dubbingiem. Na premierę Gaiden angielskich głosów nie dostał, ale mają zostać dodane w jednej z przyszłych aktualizacji. Jeżeli planujecie grać w zamerykanizowaną wersję, to lepiej przygotujcie uszy, bo zmieniono aktora głosowego Kiryu, a załączone demo ósemki daje drobny posmak tego, jak będzie brzmiał. No i niestety… jest okropnie. Jasne, to tylko moje zdanie, ale po prostu nie byłem w stanie tego słuchać. Głos podkłada mu pewien YouTuber, Yong Yea. Nawet pomimo swojego wcześniejszego doświadczenia widać, że tak dużej roli niestety nie udźwignął. Dodatkowo jego wypowiedzi na ten temat w Internecie sprawiają, że wydaje się bardzo źle przyjmować krytykę. Wiem, trzeba oddzielać twórców od dzieł, ale czasami mimo wszystko ich zachowanie źle rzutuje na samą twórczość.
Czy warto zagrać w Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name?
Jeżeli jesteście fanami serii i w dalszym ciągu nie zdążyła się Wam znudzić – grajcie, nawet się nie zastanawiajcie. Szczególnie, że jest dostępne w Game Passie. Fabuła zdecydowanie spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje, będąc „kropką nad i” dla kilku wątków ze starszych odsłon, a przy tym stanowiąc bardzo dobry pomost do siódemki, no i oczywiście nadchodzącego Infinite Wealth. Jeszcze co do tej ostatniej, to warto powiedzieć, że recenzowane Like a Dragon Gaiden posiada wbudowane demo Like a Dragon 8, które możemy odblokować po przejściu gry. Nie będę się o nim przesadnie rozpisywał, ale powiem jedno – jeżeli pełna wersja utrzyma jego poziom, to już w styczniu dostanę swoje GOTY. Wracając do The Man Who Erased His Name – bierzcie i grajcie. Na obniżkę nie ma co czekać, bo cena jest w pełni uzasadniona. Warto.
Co mi się podobało:
- Świetna fabuła z niesamowicie wzruszającym finałem
- Usprawniony „klasyczny” system walki
- Jak zawsze genialne zadania poboczne
- Finałowa walka z bossem jest jednym z najlepszych tego typu starć w historii serii
- Tryb Koloseum i dostępne na nim starcia drużynowe…
- …w których możemy zagrać postaciami innymi niż Kiryu, z unikalnymi zestawami ruchów
- Bardzo dobra ścieżka dźwiękowa
- Japońskie głosy stoją na najwyższym możliwym poziomie…
Co nie przypadło mi do gustu:
- …ale jeżeli planujecie po przyszłych aktualizacjach grać po angielsku, lepiej przygotujcie uszy – nowy głos Kiryu brzmi po prostu źle
- Widoczny recykling assetów (jeszcze bardziej niż zazwyczaj)
- Grafika momentami nieco trąci myszką
- Mini-gierka z odwiedzaniem klubu z hostessami – jej forma jest mimo wszystko lekką przesadą
- Jeżeli skupiamy się wyłącznie na wątku głównym – względnie krótki czas rozgrywki