
Najgorsze walki z bossami, które pozostawiły po sobie spory niesmak
Najgorsze walki z bossami w grach mogą mieć różne oblicza. Niektóre są po prostu nieuczciwe, a inne leżą już u podstaw, kiedy jakaś istotna mechanika jest zepsuta, a oponent zachowuje się nie do końca fair. Czasami też dana batalia jest zwyczajnie nudna, a nasz przeciwnik wydaje się wzięty jakby z innej gry. Takie starcia bywają obecne nawet w produkcjach, które słyną z wybitnie dobrych „szefów”, jak chociażby Dark Souls, czy Devil May Cry. Dzięki temu jesteśmy w stanie te lepsze pojedynki docenić, ale chyba wolelibyśmy nie musieć robić tego kosztem tych kilku minut/godzin męczarni, musząc pokonać taki chociażby… opętany helikopter. PS. Uwaga na spoilery!
10 najgorzej zrealizowanych walk z bossami w grach komputerowych
Trudne walki z bossami moglibyśmy mnożyć i mnożyć, zrobiliśmy zresztą na ich temat cały osobny artykuł. W dzisiejszym tekście skupiliśmy się na tych niekoniecznie wymagających, ale po prostu irytujących, głupich, czy najzwyczajniej w świecie nudnych potyczkach… co oczywiście nie znaczy, że nie mogą stanowić znacznego wyzwania. Miłej lektury!
Shadow Okumura (Persona 5 Royal)

Persona 5 jest fantastyczną grą – co do tego wątpliwości nie ma. Świetna oprawa wizualna, muzyka, wciągająca fabuła, jeden z najlepszych turowych systemów walki ostatnich lat… no zdecydowanie jest co chwalić. Nawet ten diament nie ustrzegł się jednak kilku skaz, a jedną z najbardziej znaczących jest, mająca miejsce już po wielu godzinach gry, infiltracja zamku Okumury, który przyjmuje formę statku kosmicznego.
Dałoby się to nawet przeboleć, ale całość wieńczy absolutnie okrutna walka z bossem, który ciągle przyzywa posiłki, a jeżeli nie zdążymy pokonać ich wszystkich w odpowiednim czasie (na dodatek… naraz), możemy w zasadzie pożegnać się ze zwycięstwem. Ach, do tego mamy ograniczenie czasowe, jakby cała reszta nie była wystarczająco irytująca. 😉
Yellow Devil (Mega Man)

Platformówki z Mega Manem zazwyczaj oferują niezwykle wymagających bossów, ale większość tych starć wydaje się raczej uczciwa. Nie ma większego znaczenia, czy mówimy o tych nowszych, czy nieco starszych odsłonach. Mimo to zawsze znajdzie się jakiś problematyczny „szefuńcio”, którego po latach wspomina się wyłącznie z irytacją.
Kimś takim jest m.in. zaliczający swój debiut już w pierwszej części Yellow Devil. Największym problemem tego konkretnego starcia jest fakt, że nasz przeciwnik jest w stanie podzielić swoje ciało na kilka części, które później latają po całej planszy, a my musimy być w stanie perfekcyjnie wszystkich uniknąć. Obecnie zestaw Legacy Collection pozwala utworzyć przed nim zapis, aby móc próbować go pokonać w kółko, a wyobraźcie sobie, co musieli czuć ludzie w dawnych czasach, musząc dodatkowo przebiec całą planszę, aby móc zetrzeć się z Żółtym Diabłem.
The Destroyer (Borderlands)

Seria Borderlands obfituje w szalonych, pomysłowych przeciwników. Nawet standardowe mięso armatnie jest w stanie zaskoczyć ciekawym projektem, a tym bardziej sami bossowie. Nie ma jednak róży bez kolców, a tych na Pandorze kilka się znajdzie.
Jednym z nich jest chociażby finalny oponent jedynki – The Destroyer. To międzygalaktyczna istota pochodząca z innego wymiaru, która została zamknięta w krypcie całe wieki temu. Brzmi ciekawie? Niestety wyłącznie na papierze, bo sama walka jest niesamowicie żmudna, polegająca głównie na skrobaniu ogromnego paska życia wroga. Chyba nie chcielibyśmy, żeby w trakcie skończyła nam się amunicja, co – jeżeli nie jesteśmy skuteczni – może się niestety wydarzyć.
Azazel (Tekken 6)

Ach, ten nieszczęsny Azazel… chyba mało który finalny boss w bijatyce jest tak niesamowitym zawodem, jakim okazał się on. Sam Tekken 6 ogólnie jest naprawdę dobrą odsłoną, ale swoje problemy niestety ma, a to starcie jest jednym z nich.
Co jest problemem? Po pierwsze fakt, że pojawia się całkowicie „z czapy”, niczym Nekron w Final Fantasy IX. Po drugie… jest najzwyczajniej w świecie cholernie irytujący. Bardzo ciężko wyczuć jego hitboxy, jest gigantyczny, bije mocno, a kolejnych ataków bardzo ciężko unikać/blokować. Nasza rada? Wybierzcie jak najszybszego bohatera… i powodzenia! Ach… Azazel wraca w Tekkenie 8, jakby co. 😉
Infested Chopper (Devil May Cry 2)

Devil May Cry 2 jest taką trochę czarną owcą serii. Większość fanów woli o niej nie pamiętać, a nawet sami twórcy zdają się mocno ignorować jej fabułę. Wydając kolejne części, raczej się do niej nie odnoszą. Ciężko się dziwić, kiedy pomyślimy o tym, jak nudna, nijaka i niedopracowana była to odsłona.
Ukoronowaniem tego faktu są – i to bez dwóch zdań – najgorsze walki z bossami w grach tej marki. Moglibyśmy wymienić tutaj chyba wszystkie, ale postawiliśmy na… opętany helikopter. Tak, dobrze przeczytaliście. Dante będzie musiał ubić wojskową maszynę, która tak na dobrą sprawę… nie robi nic, bo wystarczy, że będziemy sobie po prostu stać, spokojnie do niej strzelając.
Mermaid Princess (Rule of Rose)

W naszym ranking najtrudniejszych bossów pojawił się niejaki Hoffman, pierwszy boss z niesławnego Rule of Rose na PS2. Idealnie pasowałby też tutaj, ale – aby nie dublować niepotrzebnie starć – postawiliśmy na inne starcie z Prawa Róży. Mowa o Syreniej Księżniczce.
Co jest w nim tak denerwującego? Po pierwsze, sama droga, którą musimy pokonać ponownie, gdy przydarzy nam się śmierć. Jeżeli już dotrzemy do odpowiedniego miejsca, „syrenka” będzie nas atakowała całą gamą irytujących ciosów, dodatkowo trafiając nas nawet w momentach, kiedy nie powinna mieć szans tego zrobić. Większość fanów (dodam osobiście, że akurat nie ja – Hoffman zalazł mi za skórę znacznie bardziej) uważa, że to może i nie jest najbardziej rozczarowujący boss, ale ten, przy którym rozsądnie jest po prostu odpuścić, oglądając resztę gdzieś na YouTube.
Nihilanth (Half-Life)

Pierwszy Half-Life jest grą wybitną, która może i zestarzała się nieco graficznie (od czegoś jednak mamy Black Mesa!), ale pod innymi względami dalej broni się mocniej, niż niejedna współczesna produkcja. No dobra, kilka wad jeszcze by się znalazło, a temat dzisiejszego artykułu zobowiązuje – ostatni boss do najlepszych zdecydowanie nie należy.
Walka z Nihilanthem, bo o nim właśnie mowa, jest nie tyle wymagająca, ile zwyczajnie denerwująca. Sam projekt wroga jest ciekawy, bo przypomina nieco upiornego, przerażającego niemowlaka, ale będziecie tylko czekać, aż padnie, aby nie musieć na niego patrzeć. Po entej próbie nawet najfajniejszy etap zaczyna denerwować, a tutaj zapewne na jednej się nie skończy.
Rodrigo Borgia (Assassin’s Creed 2)

Wydawać by się mogło, że walka z samym papieżem mogłaby być czymś naprawdę ciekawym. W końcu, jeżeli twórcy stawiają akurat na tego typu pojedynek, powinni mieć na niego ciekawy pomysł. Szczególnie w przypadku Assassin’s Creed 2, gdzie ród Borgiów, na czele z samym Rodrigo, to najgorsi ze złych, odpowiadający za śmierć rodziny Ezio.
Niestety, finał dwójki, gdzie ścieramy się z samym Aleksandrem VI, to nie jest coś, czego można pragnąć. Z przywódcą Kościoła (i przy okazji członkiem zakonu Templariuszy) będziemy po prostu bili się na gołe pięści, aby w efekcie… puścić go wolno, nie dokonując zemsty za śmierć bliskich. Jest to o tyle bezsensowne, że sumienie nie przeszkodziło bohaterowi wcześniej w wybiciu całkiem sporej rzeszy jego popleczników. Można wręcz powiedzieć, że – pod tym jednym względem – to taka zdecydowanie „łagodniejsza” wersja The Last of Us: Part 2. 😉
Bed of Chaos (Dark Souls)

Seria Dark Souls obfituje w trudne walki z bossami. Niektóre z nich potrafią doprowadzić do szewskiej pasji, ale zazwyczaj dają masę satysfakcji, kiedy uda się problemy przezwyciężyć. Nawet FromSoftware czasami zdarzy się popełnić błąd, czy zrobić coś nie tak, czego dowodem jest chociażby starcie z Bed of Chaos w pierwszej części.
Nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym boss fightem, a raczej swoistą „zagadką”. To też ten moment, gdzie wygrana za pierwszym razem wydaje się raczej mało prawdopodobna, ale nie przez brak umiejętności, a… tak po prostu. Łoże Chaosu jest o tyle nietypowe, że – jak nigdzie indziej – przegrana nie anuluje w pełni naszego postępu. Na nieszczęście, dużo zależy od czystego fuksa, a bardzo mało od skilla, co w soulslike nigdy nie powinno mieć miejsca.
The Final Song (Drakengard 3)

Yoko Taro jest współcześnie kojarzony głównie z obiema (nie licząc mobilki, czy dwóch osobnych wersji jedynki) odsłonami serii NieR. To gry, które miewają irytujące fragmenty, czy nawet całe sekcje, ale żadna z nich nie może równać się z finałowym bossem pierwszego Drakengarda. Ci, którzy mieli okazję się z nim zmierzyć, wiedzą na pewno, o co nam chodzi. No, to teraz weźcie to starcie, mnożąc wynikający z niego poziom irytacji co najmniej kilkukrotnie. Voila – takie właśnie jest The Final Song z Drakengard 3. Cóż możemy wam powiedzieć… tego nie da się lubić, do teraz mam traumę jest źle.
Nie dość, że nagle cała koncepcja zmienia się z musou w produkcję rytmiczną, to na dodatek w trakcie całej, około ośmiominutowej, sekcji nie możemy popełnić nawet najdrobniejszego błędu, bo inaczej zaczynamy od nowa. Całość utrudnia fakt licznych spadków klatek, co jest bolączką całego D3, oraz fakt, że pod koniec… ekran zostaje całkowicie wyciemniony. Jakby tego było mało, kiedy już myślimy, że zwyciężyliśmy, powoli odkładając pada, pod koniec, po kilku sekundach, wpada jeszcze jedna „nutka”. I cały wysiłek idzie w pierony. Tak się nie robi Panie Yoko Taro, tak się nie robi…
Łowcy, a jaki jest dla was najbardziej rozczarowujący boss w grach? Koniecznie dajcie nam znać w sekcji komentarzy!