Recenzja Ninja Gaiden 2 Black. Ryu Hayabusa wychodzi z cienia

W trakcie Xbox Developer_Showcase zobaczyliśmy sporo dobrych rzeczy, ale chyba największą niespodzianką był powrót w glorii i chwale samego Ryu Hayabusy. Nie dość, że zapowiedziano czwartą pełnoprawną odsłonę serii o przygodach wojownika z Klanu Smoka, to na dodatek jeszcze tego samego dnia na konsolach i PC wylądował remake dwójki. Na pytanie, czy warto się nim zainteresować, postara się odpowiedzieć nasza recenzja Ninja Gaiden 2 Black.

Recenzowana gra: Ninja Gaiden 2 Black

Ogrywaliśmy na: Sony PlayStation 5

Data premiery: 23.01.2025

Platformy: PC, PlayStation 5, Xbox Series

Deweloper: Team Ninja

Wydawca: Koei Tecmo

Jestem fanem klasycznych slasherów, dlatego fakt, że współcześnie tak mocno zostały wyparte przez gatunek soulslike, do którego aż taką sympatią nie pałam, okropnie mnie smuci. Nawet serie, jakie kiedyś były takimi właśnie „łupankami”, jak chociażby God of War, obecnie znacząco zmieniły kurs. Kilka jaskółek pokroju trzeciej Bayonetty, Soulstice, czy Devil May Cry 5 niestety wiosny nie czyni, jak dobre by nie były.

I w tym właśnie momencie, kiedy można by pomyśleć, że wszystko już stracone, 23 stycznia na białym koniu wkracza Microsoft, rozpoczynając swój Developer_Direct nie tylko od zapowiedzi Ninja Gaiden 4, ale zarzucając prawdziwą bombę – niczym wojownik ninja z cienia, deweloperzy pokazali (i w ten sam dzień opublikowali!) remake dwójki. Bez chwili myślenia rzuciłem się więc do PlayStation Store, wydałem 220 zł i… niestety, trochę żałuję. Ale może po kolei.

Dojo 1000 Trupów

Na wstępie zaznaczmy sobie jedno – to nie recenzja samego Ninja Gaiden 2, a wyłącznie najnowszej edycji Black. Tego też dotyczy ocena na samym końcu tekstu, żebyśmy od razu mieli jasność. Siłą rzeczy wspomnę co nieco o samej rozgrywce, historii, czy też pozostałych składowych, ale postaram się – co wychodzi mi różnie, lubię się czasami rozpisać – skupić się raczej na tym, jak wypada niedawno wydany remake. Czy warto zainteresować się nim, jeżeli oryginał/Sigmę znamy już na wylot, bądź czy warto w ogóle teraz zwracać uwagę na prosty remaster sprzed kilku lat, kiedy mamy „edycję definitywną”, nazywaną tak przez samych twórców.

Fabuła to przeniesienie wydarzeń z oryginalnej dwójki i wersji Sigma po prostu jeden do jednego. Zresztą nawet w przypadku jakichkolwiek zmian nikt raczej by się nie obraził, bo opowieść w drugim Ninja Gaiden – ba, w sumie w każdym, jak tak sobie o tym pomyślimy – nie tylko gra drugie skrzypce, ale jest absurdalnie wręcz bezsensowna, stanowiąc zaledwie tło dla rzucania Ryu po różnych zakątkach świata. Ot, jest jakaś seksowna agentka CIA, klan złych ninja, próby przyzwania demonów i zniszczenia świata, a wszystkie najważniejsze informacje są nam podawane w trakcie króciutkich odpraw na ekranach ładowania. Planujecie je olać i polegać wyłącznie na oglądanych scenkach przerywnikowych? Będzie ciężko, bo to głównie do granic przesadzone, epickie akrobacje ze stosunkowo niewielką porcją dialogów. Te, kiedy już się pojawiają, są zazwyczaj króciutką, niewiele wnoszącą wymianą zdań, albo przemową któregoś ze złoli.

Głównym daniem recenzowanego Ninja Gaiden 2 jest rozgrywka, a ta, nawet pomimo upływu 16 lat od premiery oryginału, a 15 od reedycji na PlayStation 3, trzyma się znakomicie. W stosunku do jedynki znacząco wzrosła skala oraz tempo, ale podstawy zostały te same – my, nasza broń, chmara wrogów do ubicia. Mimo wszystko znacząco obniżono poziom trudności – nawet w wydaniu na Xboxa 360, a w późniejszych jeszcze bardziej – a szczodrze rozstawione punkty kontrolne oraz możliwość jednokrotnego podleczenia się przy każdym z nich (oraz w ograniczonym stopniu po walce) – znacząco ogranicza frustrację.

Jak do tego wszystkiego ma się Black? Ano nie wiem, czy przez lata aż tak podszlifowałem umiejętności, czy pamięć mocno na temat wysokiego wyzwania się płatała figle, ale… jest chyba jeszcze prościej niż w i tak banalnym już Sigma 2. Oczywiście nie mówię o najwyższych poziomach, bo tam nasz skill zostanie przetestowany do granic, ale te domyślne – czyli normal (Path of the Acolyte) i hard (Path of the Warrior) nie zatrzymają was na dłużej. Czy to minus? Ciężko powiedzieć. Dla osób, które szczególnie w NG cenią sobie fakt, że nawet najprostsi przeciwnicy mogą skopać tyłek, będzie to lekki zawód. Mnie to przesadnie nie przeszkadzało, bo lubię czuć się niczym totalny „badass”, ale zarówno Path of the Acolyte, jak i Path of the Warrior mogłoby być nieco bardziej wymagające. Na plus – chociaż może tylko dopowiadam sobie coś w głowie – nieco większa liczba przeciwników na ekranie na raz. Dalej momentami chciałoby się ich więcej, ale zawsze to pozytywna zmiana…

…no, chyba że akurat dostajemy wylewu przez szalejącą, piekielnie irytująca pracę kamery. I mówcie, co chcecie, ale o ile samo sterowanie dalej jest precyzyjne, tak nie zliczę, jak często obrywałem, albo absolutnie nic nie widziałem, bo akurat kamera uznała, że ułoży się w miejscu, w jakim w danej chwili nie powinno jej być. Czy to zostałem przez wroga przygwożdżony do ściany, nie widząc modelu Ryu, co ograniczało mi możliwości ucieczki, czy zwyczajnie nagle za plecami pojawiała się niemożliwa do uniknięcia kula ognia bądź wyskakujący zza winkla pies. Absolutnie nie poprawiono tego aspektu i jest tak samo – jeżeli momentami nawet nie bardziej – wkurzająco, jak w oryginale.

Nowe szaty króla?

To wszystko, o czym wspomniałem powyżej, jest jednak z grubsza takie samo, jak wcześniej. Największe różnice są widoczne w stosunku do Xboxa 360, ale już osoby mające styczność z dwójką na PlayStation 3 – bądź w formie niedawnego Master Collection – dostrzegą je głównie wtedy, jeżeli ograli ją dosłownie na wszystkie możliwe sposoby. Nie ma co się oszukiwać – największą chętkę na sięgnięcie po recenzowane Ninja Gaiden 2 Black można mieć przez gruntowne odświeżenie oprawy graficznej, bo Team Ninja postanowiło przenieść całość na silnik Unreal Engine 5.

Nie jest to jednak aż tak prosty remastero-remake, jak mogłoby się wydawać. Twórcy ewidentnie najmocniej bazowali na wspomnianej już kilkukrotnie w tekście Sigmie. Widać to chociażby po braku kilku broni dystansowych, czy wspomnianej już mniejszej liczebności wrogów niż w Xboksowej wersji. Brakuje też tzw. Tests of Valor (Próby Odwagi), czyli odnajdywanych na niektórych poziomach specjalnych misji, gdzie ścieraliśmy się z hordami wymagających przeciwników. Mamy za to trzy dodatkowe etapy rozgrywane jako Rachel/Ayane/Momoji, czego na X nie uświadczyliśmy.

Z kolei nieobecne na Xboxie, a dodane na Plejaku walki z bossami (posąg Buddy oraz Statua Wolności) zostały usunięte. I nie ukrywam, dziwi mnie ta decyzja, bo o ile spotkałem się z narzekaniami, że „niszczą pacing”, tak osobiście bardzo je lubiłem – nie były przesadnie długie, ale za to piekielnie widowiskowe. No i proszę ja was – czy walka z ożywioną (napiszę to Caps Lockiem, aby odpowiednio wybrzmiało) STATUĄ WOLNOŚCI nie brzmi jak coś, czego chciałoby się doświadczyć? No właśnie. Za to etapy rozgrywane jako trzy wymienione panie wydawały mi się zbędne tak samo kiedyś, jak i teraz – są krótkie, raczej nudne, i nie wnoszą do opowieści absolutnie nic. A jeżeli ktoś ma po prostu ochotę, hm, popodziwiać kobiece wdzięki (tak, tak, zachowano fizykę… wiadomo czego), to może wskoczyć w ich buty w osobnych Tag Missions. Jak więc widzicie, NG2 Black to taka mieszanka elementów oryginału i późniejszej reedycji. Coś zabrano (więcej), coś dodano (mniej) i takiego „mieszańca” wypuszczono na rynek.

Z innych – oczywiście, zanim przejdziemy do oprawy – zmian warto wymienić chociażby fakt, że powrócono do wcześniejszego systemu rozwoju, a w kapliczkach za pieniądze kupimy zarówno przedmioty leczące, jak i ulepszenia broni. Osobnych walut na szczęście brak, zdecydowanie wolę takie rozwiązanie.

No i przyszła pora na ten element, przy którym na pewno wielu z was szczególnie się narażę – nie uważam, żeby oprawa graficzna w NG2 Black wyglądała przesadnie ładnie. Albo może inaczej – odświeżoną ją na tyle sensownie, żeby nie było czuć, że ponownie gramy w to samo, ale nie na tyle znacząco, aby poczuć prawdziwie nową jakość. Po prostu bardzo mocno czuć, że to taki bardziej „remaster premium”, a nie pełnoprawny remake. Rozumiem, że chciano zachować ten sam „feeling” walki, a w przypadku wymagającego slashera nawet najdrobniejsza zmiana mogłaby coś popsuć, ale… no nie, to momentami naprawdę nie wygląda dobrze. Ostatnio z Ryu Hayabusą styczność miałem przy okazji ponownego ogrywania trylogii na PlayStation 5 z zestawu Master Collection i tam przy dwójce nie miałem podobnych odczuć. Tutaj przez bardziej współczesną grafikę 15-letnie animacje dają o sobie znać znacznie wyraźniej. Wiecie, to troszkę jakby wziąć Demon’s Souls z PS3 i PS5, ale przy tworzeniu wersji na next-gena wyłącznie podbić walory wizualne, bez najmniejszej ingerencji w inne aspekty.

Sama oprawa też bywa… bardzo nierówna. O ile wydajność stoi na zadowalającym poziomie, a spadki płynności są raczej rzadkie – chociaż nie mogę powiedzieć, że nie było ich absolutnie wcale – tak już wykorzystanie Unreal Engine 5 daje się miejscami we znaki. Obiekty w dalszej odległości straszą niską jakością, włosy u niektórych postaci dziwnie się świecą i „mrugają”, a tekstury doczytują się często i gęsto na naszych oczach. I to nawet nie tak, że po wyostrzeniu już takie pozostają, bo wystarczy lekko ruszyć kamerą lub zmienić położenie, a nagle zamiast kamiennej posadzki widzimy, że tak to łagodnie ujmę, drzwi Clouda z Final Fantasy VII Remake na bazowym PlayStation 4. Rozpikselowane, mało szczegółowe płomienie na tle nowszego, bardziej szczegółowego modelu Ryu wyglądają tak kuriozalnie, że aż oczy kole.

W kwestiach technicznych warto wspomnieć o odświeżonym interfejsie. Wygląda nieco schludniej i czytelniej, a czy ładniej, to pozostawię do oceny wam – ja mimo wszystko wolę ten stary. Do wyboru mamy też dwie ścieżki audio, japońską oraz angielską. Głosów ani muzyki nie nagrano na nowo – a przynajmniej nic takiego nie rzuca się w uszy – ale nie było takiej potrzeby. Postacie i tak za dużo nie mówią, a same odgłosy walki jak dobre były, tak dobre pozostały.

Fajną sprawą jest za to fakt braku cenzury. Teraz przy odcinaniu kończyć – a te będą latały wszędzie, gdzie się tylko da – nie będziemy oglądać jakiejś dziwnej, fioletowej mgiełki. Krew tryska, oblewa Ryu, jego bronie, ściany i podłogi. Przez sam ten fakt wrażenia z wycinania w pień kolejnych adwersarzy daje jeszcze więcej radochy.

Czy warto zagrać w Ninja Gaiden 2 Black?

Na to pytanie nie mam dla was prostej odpowiedzi. Jeżeli macie wydać na ten remaster 220 zł (bo tyle kosztuje w cyfrowych sklepach) to nie, zdecydowanie nie warto. Po prostu brakuje na tyle licznych i jakościowych zmian, żeby taki wydatek uzasadnić. Lepiej mają się posiadacze Xboxów i PC, bo Ninja Gaiden 2 Black trafiło do GamePassa, gdzie można je sobie obadać za grosze – i wtedy sprawa ma się zgoła inaczej, bo to w końcu u podstaw dalej ta sama, genialna gra akcji, skutecznie budująca hype na nadchodzącą wielkimi krokami czwórkę, już w pełni next-genową, bez kompromisów.

Gdzie kupić Ninja Gaiden 2 Black?

Oferty na cyfrowe wydanie gry czekają na Was na GG.deals. Jeśli wolicie pudła, w Perfect Blue trwa zbieranie preorderów (tylko PS5). Przypominamy też, że Ninja Gaiden 2 Black ogracie w Game Passie na PC i Xboksach.

Mimo wszystko uważam, że właśnie takie wydanie, a nie proste remastery, powinny znaleźć się w Master Collection – i to zarówno jedynki, dwójki, jak i trójki. Biorąc jednak pod uwagę stosunek ceny do jakości (bo w końcu nie każdy korzysta z GP), to nie mogę z czystym sumieniem wystawić stopnia wyższego niż ten, jaki widzicie w oceniaczce. Ponownie tylko przypomnę, że to nie ocena dla samej gry – bo ta dalej jest absolutnie genialna i daje masę frajdy, spokojnie kręcąc się nawet w okolicach dziewiątki – co dla recenzowanego wydania. Wielka szkoda, że kultowej dwójki nie potraktowano nieco lepiej. Miejcie to w pamięci, wybierając się na ewentualne zakupy.


Ocena: 6/10

Ninja Gaiden 2 to dalej świetny slasher, ale wersja Black niestety ma swoje problemy i nie jest aż tak dobrym remastero-remakiem, jakiego można by oczekiwać. Co innego w Game Passie bądź po drobnej obniżce ceny. Wtedy warto dać grze szansę.


Na plus:

  • To dalej ten sam świetny slasher
  • W pełni odrestaurowana oprawa graficzna
  • Brak cenzury obecnej w wersji na PS3 i współczesnych remasterach
  • Kilka starć zdecydowanie zyskało na widowiskowości dzięki nowym wizualiom
  • Zgrabne połączenie aspektów oryginału i wydania Sigma
  • Względnie płynna rozgrywka nawet na podstawowym PS5…

Na minus:

  • …ale mimo wszystko kilka widocznych spadków wydajności w losowych miejscach się zdarzało
  • Stare animacje przy nowej grafice wyglądają miejscami koślawo…
  • …a do tego sama oprawa miejscami potrafi prezentować się zwyczajnie źle
  • Fatalna praca kamery
  • Kilka wyciętych walk z bossami
  • Brak większych zmian, które w wielu miejscach zdecydowanie by się przydały
  • Jeżeli nie korzystacie akurat z GamePassa – zdecydowanie za wysoka cena. To powinna być część Master Collection
Tagi:
O autorze
Publicysta, Recenzent

Absolwent Uniwersytetu Śląskiego, z wykształcenia nauczyciel. Na Łowcach Gier pisze od 2022 roku. Fan wszelkiej maści "japońszczyzny", ze szczególnym nastawieniem na serie Final Fantasy, Tales of, oraz Like a Dragon. Za pełnoprawny remake Xenogears dałby siebie (lub ewentualnie Venoma) pokroić.…

Czytaj więcej
Niektóre odnośniki w artykułach to linki afiliacyjne. Klikając w nie lub też finalizując za ich pomocą kupno produktu, nie ponosisz żadnych kosztów. Jednocześnie sprawiasz, że otrzymujemy wynagrodzenie, dzięki któremu praca Redakcji jest możliwa.