Recenzja Dynasty Warriors Origins. Początek historii Trzech Królestw w nowym, lepszym wydaniu

Studio Omega Force wypuszcza kolejne produkcje na rynek w ilościach wręcz hurtowych. Trzeba stworzyć grową adaptację jakiegoś popularnego anime? Można na nich liczyć, a jakże! Na początku 2025 roku zdecydowali się mimo wszystko powrócić – zarówno dosłownie, jak i w przenośni – do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Na pytanie, czy decyzja okazała się trafna, postara się odpowiedzieć nasza recenzja Dynasty Warriors Origins.   

Recenzowana gra: Dynasty Warriors Origins

Ogrywaliśmy na: Sony PlayStation 5

Data premiery: 17.01.2025

Platformy: PC, PlayStation 5, Xbox Series

Deweloper: Omega Force

Wydawca: Koei Tecmo

Bądźmy szczerzy – Dynasty Warriors 9 nie było przesadnie udane, a edycji Empires nie udało się tego naprawić. Niepotrzebnie dodany otwarty (i niezwykle przy tym pusty) świat zepsuł w zasadzie wszystko, nawet jeżeli pojedyncze elementy potrafiły dać przez chwilę nieco radości. Tylko po co się męczyć, skoro można było wrócić do znacznie lepszej, wypchanej treścią ósemki, dostępnej na większości współczesnych platform, wliczając w to Nintendo Switch? No właśnie.

Śpieszę donieść, że na całe szczęście Japończycy nauczyli się na błędach, a recenzowane Dynasty Warriors Origins jest naprawdę fenomenalną, wciągającą na długie godziny produkcją. Ups, zaspoilerowałem – już wiecie, że Omega Force zdecydowanie dowiozło!

Assassin’s Creed: Romance of the Three Kingdoms

Wydawać by się mogło, że Dynasty Warriors ciągle opowiada tę samą historię – to nie do końca prawda. Poszczególne gry skrzętnie korzystają z faktu obszerności oryginalnej powieści, czy nawet samego okresu historycznego, pokazując wydarzenia z różnych perspektyw, czy w nieco innych momentach. Ot, cała filozofia.

Tylko o ile poszczególne momenty i postacie mogą być rozpoznawalne i bardzo charakterystyczny dla obywatela Chin, czy kilku innych państw Dalekiego Wschodu, tak dla przeciętnego Europejczyka i Amerykanina… niekoniecznie. Warriorsy do tego nagromadziły tego wszystkiego tak ogromną ilość, że wystarczy chwila nieuwagi i cyk – nie mamy pojęcia, co się dzieje i kto jest synem kogo.

Recenzowane Dynasty Warriors Origins radzi sobie z tym wszystkim w najprostszy możliwy sposób – stanowi prequel, cofając się tak daleko, jak tylko może. To mogłoby jednak nie wystarczyć, także, zamiast snuć opowieść z perspektywy historycznych herosów, wpisuje nową, autorską postać – domyślnie nazwaną Wędrowcem – w jej ramy. I wiecie co? Jak banalny pomysł by to nie był, sprawdza się wręcz znakomicie!

Sam fakt osadzenia akcji w przeszłości niekoniecznie musi być pomocny – w końcu obco brzmiące imiona (szczególnie że bardzo dużo brzmi do siebie zwyczajnie podobnie, przynajmniej dla przeciętnego Europejczyka) i cała masa historycznych bohaterów wrzuconych na raz zawsze jest w stanie przytłoczyć. A tak cyk – Wędrowiec też ich nie zna, nie wie, co się dzieje, nie pamięta. Przez to możemy na spokojnie, bez stresu, dowiadywać się o kolejnych rzeczach wraz z nim, w razie konieczności sięgając do dostępnego z poziomu menu glosariusza, gdzie każdy jest przypisany do konkretnego stronnictwa, dzięki czemu dużo łatwiej się we wszystkim połapać.

Bohater – wbrew temu, co można było wyczytać w zasadzie wszędzie w Internecie przed premierą, a co nie mam pojęcia, skąd się wzięło – to jednak nie ktoś samodzielnie stworzony przez nas, a postać narzucona z góry przez deweloperów. Działa to trochę na zasadzie cyklu Persona – podobieństw jest więcej, ale przejdziemy do nich dopiero za chwilę – gdzie protagonista jest w zasadzie niemy, a my nadajemy mu wyłącznie imię, czy wybieramy pojedyncze opcje dialogowe. Nie będę ukrywał, że troszkę mnie takie rozwiązanie boli, bo chociażby nowszy Metaphor: ReFantazio pokazał, jak dużo daje ta minimalna ilość dubbingu. To w zasadzie drobnostka, bo DW jest znacznie bardziej nastawione na gameplay, niż opowiadanie historii, ale stanowi coś, co wypadałoby kiedyś w przyszłości lekko poprawić.

W ogólnym rozrachunku sama opowieść jednak solidnie się broni; ba, jest bardzo mocnym punktem recenzowanego Dynasty Warriors Origins! Możemy nie tylko zobaczyć znane twarze w nieco innym, młodszym wydaniu, ale dzięki przypominającej social-linki mechanice nawiązać z nimi bardziej osobiste więzi, bez ciągłego gadania o polityce oraz podbojach. Jest w tym wszystkim nawet odrobinka Assassin’s Creed, bo nie dość, że Wędrowiec należy do bractwa zwanego Strażnikami Pokoju, to na dodatek wszyscy jego członkowie, jakich poznajemy, ubierają się w sposób dosyć przypominający najstarsze odsłony słynnego cyklu Ubisoftu.

Nie będziemy też w stanie odkryć wszystkiego podczas wyłącznie jednego przejścia. W trzecim (z pięciu głównych, jest jeszcze bardzo krótki prolog) rozdziale będziemy musieli określić swoją przynależność do jednego z trzech stronnictw (Wei, Wu, oraz Shu, czyli podążanie za Cao Cao, rodem Sun, bądź Liu Beiem), co z kolei wpłynie na dostępne misje, generałów, oraz możliwość rozwijania więzi z niektórymi postaciami niezależnymi – oraz oczywiście samo zakończenie. Pojedyncze podejście zajęło mi ok. 45 godzin, ale wykonywałem przy tym w zasadzie wszystkie zadania poboczne, oraz często dla czystej przyjemności rozpoczynałem krótkie potyczki. Jeżeli ciekawi was wyłącznie główny wątek, będziecie mogli ten czas znacznie zredukować.

Ten wynik będzie też można wydłużyć, bo już wspomniane wcześniej wybory znacząco wpływają na to, co zobaczymy od 3 rozdziału wzwyż. Kilka misji oczywiście do pewnego stopnia się powtórzy (bo będziemy z kimś współpracować), ale różnic jest na tyle dużo, że warto ten fakt przeboleć. Twórcy do tego szanują nasz czas, nie wymagając rozpoczynania zabawy całkowicie od nowa, ani nawet bawienia się w jakiekolwiek NG+. Po zobaczeniu napisów końcowych otrzymujemy dostęp do całkiem sporej liczby nowości, a o ile do tych gameplayowych przejdę później, tak sama narracja też zyskuje. Nie tylko będziemy mogli powtarzać wszystkie rozegrane wcześniej bitwy, ale też cofnąć się za pomocą specjalnego wykresu do konkretnych kluczowych wydarzeń, podejmując inne wybory, a tym samym odkrywając inne odnogi niż te obrane wcześniej. Wygląda to troszkę jak w niektórych visual novel, chociażby AI: The Somnium Files (przywołuję konkretnie to, bo akurat je ogrywam – przyszło mi do głowy jako pierwsze). Na spokojnie można pominąć sobie to, co już widzieliśmy, skupiając się w pełni na nowościach. Super sprawa.

1 vs 1000

Gameplay to – wbrew temu, co mogłyby pomyśleć osoby, jakie gatunek musou kojarzą tylko ze słyszenia – element, jaki wzbudzi wśród najbardziej rozgorzałych fanów sporo kontrowersji. Postawię więc sprawię jasno – po pierwsze, recenzowane Dynasty Warriors Origins nie bez powodu nie dostało numerka „10” przy tytule. To spin-off, a nie pełnoprawna część głównego cyklu, czuć to na każdym kroku. Po drugie – nawet pomimo braków tu i tam, bawiłem się genialnie, nie nudząc się ani przez minutę!  

Same podstawy nie uległy przesadnej zmianie, bo to dalej raczej „prosty” slasher, gdzie jako taka jednoosobowa armia będziemy roznosić w pył setki, a później tysiące wrogów w ciągu kilku minut. Pozbyto się najważniejszego, bo otwartego, pustego świata z dziewiątki, którą chyba każdy chciałby wyrzucić z pamięci. Tym razem pomiędzy misjami będziemy poruszali się na przypominającej dioramę, bardzo ładnej mapie, gdzie pogadamy z towarzyszami, wstąpimy do miast (tylko w formie menu – nie można ich swobodnie eksplorować), kupimy sprzęt, amulety, czy zaangażujemy się w zadania poboczne oraz proste, krótkie potyczki. Jest to bardzo zgrabnie wykonanie, ciężko się przy tym pogubić, a osoby niemające ochoty na bieganie z miejsca do miejsca, w poszczególnych „dystryktach” odblokują kapliczki umożliwiające szybką podróż.

Same starcia są najważniejszym punktem programu i śpieszę donieść wam jedno – są przyjemne i piekielnie satysfakcjonujące! Aby mieć z głowy problemy (które dla mnie nimi do końca nie są, ale dla wielu z was mogą być), zacznę może od nich. Po pierwsze, zredukowano liczbę broni i grywalnych postaci. I to znacznie, szczególnie biorąc pod uwagę chociażby Dynasty Warriors 8: Extreme Legends, gdzie mieliśmy do wyboru 83 generałów, czy Samurai Warriors 5 z 39. Tak samo ograniczenie narzędzi mordu do zaledwie dziewięciu może boleć. Tylko, wiecie… dla przeciętnego gracza to niekoniecznie musi być ogromna wada, a przynajmniej dla mnie nie jest.

Wiecie, jestem w tej „dziwnej” grupie, która nawet mając multum dziwacznych elementów wyposażenia do wyboru, czy roster postaci godny najlepszych serii bijatyk, kiedy tylko upatrzy sobie jakichś ulubieńców, to dopóki może, będzie się ich trzymać. Dlatego też te prawie 50 godzin spędzonych w butach Wędrowca nie dało rady mnie znużyć i ciągle mam ochotę na więcej, wracając raz na jakiś czas, aby powoli kończyć sobie pozostałe wątki. Jednak tak by nie było, gdyby nie to, jak niesamowicie wciągająca jest sama rozgrywka, nawet mimo mogących przeszkadzać niektórym ograniczeń.

Walka stała się teraz znacznie bardziej „fizyczna”, a poszczególne ataki wyraźnie, hm, cięższe. Szeregowców dalej bez problemu będziemy kłaść na dziesiątki po prostu mashując losowe przyciski, ale już generałowie będą stanowić znacznie większe wyzwanie. To właśnie w starciach z nimi będziemy musieli sensownie wykorzystywać nowości w postaci uników (przynajmniej jeżeli chodzi o samo DW – w spin-offach było to oczywiście obecne) oraz bloków i kontr. Teraz wykonując dowolną z tych czynności w odpowiednim momencie, będziemy nabijać punkty Odwagi, które pozwolą nam skorzystać z jednej ze specjalnych (na raz dostępnych czterech, po jednej na każdy przycisk) umiejętności zadających kolosalne obrażenia, czy zbijających adwersarzowi tarcze. Po dokonaniu tego albo dostaniemy możliwość dobicia go jednym ciosem, albo wykonania czegoś pokroju „rush attack” z ósemki, pozbywając się sporej części jego paska życia. Niektóre skille będziemy musieli też umiejętnie wykorzystać, aby zablokować ładowanie silniejszego ciosu kogoś innego, a jeszcze innych unikniemy, odbiegając na dalszą odległość bądź podskakując.

Powróciła też mechanika pojedynków, wcześniej obecna w czwórce, a później przez twórców olana. W pewnych momentach możemy zostać wyzwani przez jednego z dowódców wrogiej armii na starcie 1 na 1. Wtedy inni otaczają nas kołem, na ekranie pojawia się pasek życia oraz licznik czasu, a jeżeli do końca uda nam się przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę (czyli całość zapełni się na niebiesko), wykonamy finiszer z marszu pozbywający się przeciwnika na dobre. W innym przypadku to my otrzymamy konkretne, potężne obrażenia. Stanowi to fajne, przyjemne urozmaicenie, chociaż mogłoby pojawiać się nieco częściej… szczególnie w tych momentach, kiedy limit czasu zostaje zdjęty całkowicie, a przegrana stanowi o końcu całej misji…

…a przynajmniej mogłaby, bo teraz umożliwiono do powracania do konkretnych punktów kontrolnych, po zobaczeniu napisy „Defeat” dając podgląd na ruchy nasze oraz naszych wojsk, co pozwala lepiej wszystko rozplanować. Super sprawa, bo zawsze to lepiej stracić 2 minuty, a nie 10.

Brzmi to trochę tak, jakby poziom trudności obniżono w zasadzie do ziemi, aby móc przebijać się przez kolejne misje kampanii z prędkością Sonica? No nie do końca, bo Dynasty Warriors Origins na domyślnym, środkowym z trzech (po zobaczeniu napisów po raz pierwszy, otrzymujemy jeszcze kolejny, czwarty) potrafi stanowić naprawdę solidnie wyzwanie. Niejednokrotnie padałem na ziemię, musząc przemyśleć swoje kroki i nie lecieć bezmyślnie do przodu, próbując sam wykonać cel zadania. Teraz jest to w zasadzie niemożliwe, bo zostaniemy wgnieceni w glebę po chwili.

Konieczne będzie dbanie o morale (reprezentowane przez pasek u dołu ekranu), wpływające na zdolności bojowe naszych towarzyszy. Jest niskie – praktycznie nie mamy co myśleć o sukcesie. Wysokie? Wystarczy chwila nieuwagi, czy też niespodziewana zasadzka, aby wszystko stracić. Na całe szczęście mechanikę będziemy mogli wykorzystać też na swoją korzyść, dosłownie szarżując na wrogie jednostki.

Wiąże się z tym też kolejna nowość, czyli tzw. Large Forces (w luźnym tłumaczeniu byłoby to po prostu „Potężne Siły”, ale nie do końca oddaje to sens), gdzie mocno widać, dlaczego Omega Force zdecydowało się tym razem całkowicie porzucić poprzednią generację. To starcia o skali tak gigantycznej, że momentami aż nie wiadomo, co dzieje się na ekranie – ale w jak najbardziej pozytywnym tego zwrotu znaczeniu.  Wtedy każde odpalenie ataku musou, trybu furii, czy chwilowe wcielenie się w jednego z generałów daje tak wielkie zastrzyki dopaminy, że ciężko to przyrównać do jakiejś innej sytuacji. Nie wpływa to przy tym zanadto na chaos, bo dzięki umiejętności swoistego „Wzroku Orła” (Eye of the Sacred Bird) w dowolnej chwili możemy zwolnić akcję i podejrzeć, kto gdzie się znajduje.

Skoro już wspomniałem o możliwości wcielania się w innych generałów wyłącznie w konkretnych momentach, to powiedzmy o tym nieco więcej, bo to jeden z powodów, dla których nie możemy ot tak, dowolnie, wybierać sobie, w kogo buty w danej misji wskoczymy. W niektórych z nich będziemy oczywiście brać udział sami, ale zazwyczaj w trakcie odprawy dobierzemy sobie towarzysza. Ten będzie cały czas za nami podążał (a zależnie od tego, na kogo się zdecydujemy, będziemy mogli np. rozpocząć w innym miejscu na mapie), mogąc czasami zrobić swoisty „follow-up” do naszego ataku (będziemy wiedzieli, że coś takiego nastąpi, kiedy ikonki zaświecą się na niebiesko), a kiedy zapełni mu się wskaźnik musou, po przytrzymaniu touchpada (w wersji na PlayStation 5) przez krótki czas dostaniemy możliwość zasiania zniszczenia jako ktoś inny niż Wędrowiec. Generałowie są w takiej formie w zasadzie nie do ruszenia, osiągając lepszy tryb szału, niż ten domyślnie dostępny dla protagonisty. Nawet najbardziej zajadli wrogowie nie będą mieli z nimi szans, a ich paski życia będą topniały w mgnieniu oka.

Rozpisałem się już konkretnie o walce, a nie było jeszcze prawie nic o samym arsenale. Broni do wyboru mamy dziewięć, co jest liczbą znacznie mniejszą niż wcześniej (co już wiecie), ale za to używanie każdej daje masę radochy. Oczywiście, że kilku wcześniejszych mi brakuje, ale będę ostatnim, który będzie prosił o powrót dziwacznych zwojów, czy innych szaleństw, jakich używałem kiedyś wyłącznie wtedy, kiedy absolutnie musiałem to robić. Dostępna broń biała to raczej standardowe rzeczy, pokroju „wukongowego” kijaszka, podwójnych halabard, czy kilku rodzajów mieczy, ale hej – jeżeli coś dobrze się spisuje, to nie ma co przesadnie kombinować. Sam szczególnie ulubiłem sobie bojowe rękawice oraz wspomniane halabardy, ale praktycznie co chwila dla czystej przyjemności sprawdzałem coś innego, a jak zaznaczyłem na samym początku tekstu, nie za często mi się to zdarza. Do takiej zabawy zachęca tym bardziej to, że mieszać możemy w absolutnie dowolnej chwili, nawet w środku nawalanki, a nie, jak wcześniej, musząc ograniczać się do jednego/dwóch egzemplarzy na raz.

Bronie rozwijamy prosto – poprzez używanie ich, a konkretne modyfikacje będzie można poczynić dopiero po ukończeniu kampanii, gdzie otrzymujemy możliwość przekuwania właściwości jednej w inną, czy wzmacniania konkretnych poprzez poświęcanie pozostałych. Umiejętności (cztery na raz) także wybieramy samodzielnie, nowe zarówno odblokowując, jak i mogąc kupić niektóre z nich w sklepie. Samego Wędrowca rozwijamy poprzez zarówno wyposażanie go w zwiększające statystyki amulety, jak i standardowe rozdawanie punktów na jednym z kilku, odblokowanych w trakcie postępów, drzewek rozwoju.

Same misje są całkiem zróżnicowane, nie ograniczając się wyłącznie do „pokonaj wszystkich/zabij generała”, czasami zmuszając nas do ucieczki w konkretne miejsce, odkrywania sekretnych przejść w danej lokacji, czy konieczności utrzymania pozycji przez pewien czas. Szkoda tylko, że o ile pojawia się kilka naprawdę fajnych starć z bossami (przez co nie mam na myśli typowych oficerów, a prawdziwe, pełnoprawne boss fighty), szczególnie pewne z jednym z ulubieńców fanów, tak jest ich na tyle mało, że pozostawiają lekki niedosyt – chciałoby się więcej.

Poza główną linią fabularną dostaniemy też bardziej złożone zadania poboczne, czy prościutkie, ale też bardzo krótkie i idealnie nadające się do grindowania, starcia. Te ostatnie odnawiają się na mapie w nieskończoność, także nie próbujcie ich robić, jeżeli naprawdę tego nie potrzebujecie… lub po prostu, gdy tak jak ja, czerpiecie z systemu walki tak ogromną frajdę, że będziecie tego najzwyczajniej w świecie chcieli.

Starożytne Chiny w blasku nowej generacji

Najnowsze Dynasty Warriors całkowicie odpuściło poprzednią generację konsol i całe szczęście, że twórcy zdecydowali się na ten krok. Oprawa graficzna naprawdę może się podobać, a skala bitew przy w zasadzie niezachwianej płynności robi wrażenie. Wersja na PlayStation 5 oferuje dwa tryby, jakości i wydajności, ale tego pierwszego nawet nie ma po co odpalać – różnice praktycznie nie są zauważalne gołym okiem, za to musimy pogodzić się z mniejszą ilością FPS, które w tak dynamicznej grze są raczej nieco bardziej istotne niż graficzne wodotryski. Tak na dobrą sprawę minimalne dropy zaobserwowałem wyłącznie w dwóch momentach, ale były to batalie o tak gigantycznej skali, z machinami oblężniczymi, wieżami, masą jednostek i efektów, że przesadnie mnie to nie zdziwiło. A i tak było to wyłącznie chwilowe, nie utrzymywało się przez dłużej niż kilka sekund. Zapowiedziano też wsparcie dla PS5 Pro, ale „niestety” mam wyłącznie bazową wersję konsoli, także nie miałem jak go sprawdzić.

Przegląd ofert na Dynasty Warriors Origins. Cena, data premiery, darmowe demo

Fajnie prezentuje się też prezentowana w takiej „dioramowej” formie mapa świata. Nie dość, że w trakcie eksploracji przygrywa klimatyczna, spokojna muzyka, to po prostu fajnie czasami przystać i popodziwiać sobie widoczki. Wygląda to odrobinkę jak mapa świata ze starszych JRPG, ale o nieco mniejszej skali. Można takie rozwiązanie lubić bądź nie, mnie do gustu przypadło mocno. Tak samo, jak angielski dubbing, który tym razem stoi na całkiem wysokim poziomie, przynajmniej na tyle, w jakim stopniu go sprawdziłem – większość czasu spędziłem, słuchając japońskich głosów.

Ach, pewnie ciekawi was jeszcze, jak ma się sprawa z mikrotransakcjami, bo Koei Tecmo lubuje się w dosyć natarczywym umieszczaniu ich w wydawanych przez siebie grach. Niestety muszę wam powiedzieć, że… nie wiem. Wersja przedpremierowa takowych nie posiadała, w menu nie było też opcji wejścia do żadnego sklepiku, a twórcy nie wypowiadali się na temat dodawania ich później. Ciężko wierzyć w to, że nie będzie żadnych, ale w jakiej formie się pojawią – zobaczymy zapewne dopiero z dniem oficjalnej premiery na wszystkich platformach. Także ocena, jaką zobaczycie poniżej, tyczy wyłącznie tego, co otrzymałem, bez jakichkolwiek „polepszaczy”.

Czy warto zagrać w Dynasty Warriors Origins?

Jeżeli nie jesteście najbardziej „hardcorowymi” fanami serii, którym zależy na ogromnej ilości broni i gigantycznym rosterze grywalnych postaci – tak, będziecie bawić się znakomicie. Nawet osoby, jakie wtopiły w poprzedniczki setki, czy nawet tysiące, godzin, po potraktowaniu Origins jako spin-offu – jakim w gruncie rzeczy jest – znajdą w nim sporo rozrywki. Sam jestem zachwycony i szykuje się na to, że spędzę w butach Wędrowca jeszcze wiele godzin, chociażby spacerując sobie po mapie i obijając kolejnych wrogów w ramach pobocznych aktywności, czy powtarzając misje fabuły na wyższych poziomach trudności.


Ocena: 9/10

Studio Omega Force nie popisało się tworząc Dynasty Warriors 9, ale na całe szczęście Origins stanowi powrót na odpowiednie tory. Absolutnie najwięksi fani cyklu mogą być nieco zawiedzeni zmianami, ale wszystkich innych czeka wiele godzin fantastycznej zabawy.


Na plus:

  • Świetny, znacznie bardziej „fizyczny” i mający wyraźną „wagę” system walki, tym razem z nastawieniem na wykonywanie kontr i uników
  • Wyższy bazowy poziom trudności – ciachanie zastępów wrogów dalej daje przyjemność, ale i stanowi sensowne wyzwanie
  • Powrót systemu pojedynków z Dynasty Warriors 4
  • Large Forces – w tych miejscach czuć, dlaczego zrezygnowano z wydań na poprzednią generację
  • Jedna z najbardziej przystępnych opowieści w historii serii
  • Spore replayability związane z wyborem jednej z trzech ścieżek i kilka możliwych zakończeń…
  • …a do tego sensowny czas rozgrywki, nawet jeżeli planujemy podejść do kampanii wyłącznie jeden raz
  • Idealny stan techniczny wersji PlayStation 5 – stabilne 60 klatek i bardzo ładna oprawa graficzna
  • Muzyka, wliczając w to zarówno nowe, jak i powracające utwory
  • Bardzo dobre walki z bossami…

Na minus:

  • …tylko szkoda, że jest ich tak mało
  • Znacznie mniejsza ilość broni i generałów w stosunku do „głównych” odsłon serii
  • W trakcie większych bitew kamera lubi nieco się pogubić
  • Zadania poboczne mogłyby być bardziej zróżnicowane
  • Brak trybu co-op

Kopię Dynasty Warriors: Origins otrzymaliśmy dzięki życzliwości KOEI TECMO EUROPE LTD. Nie miało to wpływu na treść recenzji oraz ocenę gry.

O autorze
Publicysta, Recenzent

Absolwent Uniwersytetu Śląskiego, z wykształcenia nauczyciel. Na Łowcach Gier pisze od 2022 roku. Fan wszelkiej maści "japońszczyzny", ze szczególnym nastawieniem na serie Final Fantasy, Tales of, oraz Like a Dragon. Za pełnoprawny remake Xenogears dałby siebie (lub ewentualnie Venoma) pokroić.…

Czytaj więcej
Niektóre odnośniki w artykułach to linki afiliacyjne. Klikając w nie lub też finalizując za ich pomocą kupno produktu, nie ponosisz żadnych kosztów. Jednocześnie sprawiasz, że otrzymujemy wynagrodzenie, dzięki któremu praca Redakcji jest możliwa.