
Recenzja Donkey Kong Bananza. Super Mario Odyssey spotyka Hulka
Na następcę Switcha przyszło nam trochę czekać. Premiera okazała się jednak spokojna, a Nintendo wyciąga kolejne asy z rękawa powoli i bez pośpiechu. Zaczęło się od ciepło przyjętego Mario Kart World, kontynuacji szalenie popularnych wyścigów oraz nieco kontrowersyjnego płatnego dema technicznego konsoli. Lineup na szczęście stopniowo się rozrasta. Na to, czy pierwsza trójwymiarowa platformówka z włochatym małpiszonem okazała się równie dużym sukcesem postara się odpowiedzieć nasza recenzja Donkey Kong Bananza.
Recenzowana gra: Donkey Kong Bananza
Ogrywaliśmy na: Nintendo Switch 2
Data premiery: 17.07.2025 r.
Platformy: Nintendo Switch 2
Deweloper: Nintendo
Polski wydawca: ConQuest Entertainment
Startowe produkcje NS2 nie okazały się dla mnie niczym szczególnym, ale mimo wszystko już 5 czerwca pędziłem do sklepu po swój egzemplarz konsoli. Nie z myślą o ogrywaniu nowości, a nadrabianiu gigantycznego backlogu w lepszej jakości (Echoes of Wisdom w końcu działa dobrze!) i powolnym oczekiwaniu na… nowego Donkey Konga. W najmniejszym stopniu nie interesują mnie wyścigi, także spokojnie odpalałem sobie Lunary, Breath of the Wild, czy Rune Factory, tylko czekając… ale w sumie nie w pełni wiedząc na co.
Recenzowane Donkey Kong Bananza nie do końca bowiem udało mi się „sprzedać” zwiastunami. Nie byłem pewien, czym ostatecznie ta produkcja ma być. Nastawionym na rozwałkę sandboxem bez konkretniejszego celu? Collectathonem (czyt. zabawą opierającą się na zbieractwie, jak chociażby Banjo-Kazooie)? A może Super Mario Odyssey, ale z innym bohaterem? No cóż… jest wszystkim tak po trochu. Niemniej, po kolei.


Do środka świata i… jeszcze dalej?
O fabule rozpisywać chyba nie ma się po co – jest dokładnie tak prosto i minimalistycznie, jak moglibyście oczekiwać. Złe złole (w tej roli spółka Voidco) kradną banany, tym razem chcąc zasilić nimi maszynę zdolną dokopać się do wnętrza planety. Po co? Ano rzekomo znajduje się tam przedmiot mogący spełnić jedno, dowolne życzenie. Nas oczywiście bezpośrednio to nie obchodzi, ale hej – zabrali nasze złociste (zdecydowanie bardziej niż żółte) owoce, a tak się nie godzi! Ruszamy za nimi.
To, co teraz napiszę, raczej ciężko uznać za spoiler, bo zdradziły go już zwiastuny, ale bardzo szybko do naszego bohatera dołącza nastoletnia Pauline. Tak, dokładnie ta, którą możecie kojarzyć z Super Mario Odyssey, czy… absolutnie pierwszej gry z Mario. Tak, to dokładnie ta Pani, którą musieliśmy tam ratować, ale tutaj znacznie młodsza. Sporo osób stwierdziło, że wywraca to całe „lore” świata do góry nogami, ale sam w tym momencie zadawałem sobie jedno pytanie, a mianowicie… co wywraca? Te gry nigdy czymś takim nie stały. Jeżeli nagle Nintendo uzna, że DK tak naprawdę jest żabą zaklętą w ciele goryla, aby po chwili uznać, że tak naprawdę zawsze był przyszywanym bratem Mario… nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. Te gry i ich proste opowieści mają działać w ramach jednej, konkretnej gry. Tylko tyle i aż tyle.


No i wiecie co? W tym przypadku dokładnie tyle wystarcza. Jest małpa, jest dziewczynka, której chce pomóc, jest rosnąca między nimi przez kolejne godziny więź. Nie potrzeba niczego więcej. Mimo wszystko zacznę konkrety od narzekania, bo… mogłoby być dużo lepiej, gdyby Japończycy końcu zdecydowali się na pełny voice-acting. Zawsze i wszędzie to bezsensowne mamrotanie irytuje, a szczególnie w sytuacji, gdzie jedna z postaci, Pauline… w końcu odzywa się, używając normalnego angielskiego. Dlaczego reszta też by nie mogła? Mają mówione dialogi, ale przy wyświetlanych napisach widzimy jedynie ich poruszające się usta i absolutnie losowe dźwięki. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo wybija to z wczucia się w zabawę, szczególnie że przerywniki są całkiem nieźle wyreżyserowane. Nie próbujcie mi tylko wmówić, że taki już urok Wielkiego N i wcale ich nie potrzeba. To nie ledwo wiążąca koniec z końcem firma indie tworząca taniego jRPG, ale prawdziwy moloch. I nawet dzieciom, do jakich w dużej mierze ich produkcje są adresowane (a DK mam wrażenie, że szczególnie, ale o tym później) mogłoby to znacznie pomóc w komfortowej zabawie. Wiecie, sześciolatki, które mogą już w towarzystwie rodziców z konsoli korzystać, niekoniecznie płynnie czytają.
Donkey Kong miażdżyć!
No dobrze, ale nie po to odpalamy (większość, bo istnieją od tego wyjątki!) gry Nintendo, aby zanurzać się w głębokich opowieściach, a by fantastycznie bawić w kolorowych światach. Względem gameplayu można mieć tym większe oczekiwania, jeżeli za coś odpowiadają twórcy absolutnie fenomenalnego, już kilkukrotnie w tekście wspomnianego, Super Mario Odyssey. Recenzowane Donkey Kong Bananza mogłoby być dokładnie tym samym, ale w nowej skórce, a i tak wszyscy byliby zachwyceni. Zaszalano jednak nieco bardziej… i to całkiem dosłownie.


Cały świat gry jest podzielony na warstwy, jakie będziemy kolejno przemierzać – to najzwyczajniej w świecie kolejne biomy, które mniej lub bardziej się od siebie różnią. Jest zalesiona dżungla, mroźne pustkowie, czy… miejscówka zbudowana w całości z jedzenia, gdzie poruszamy się po serze, a giniemy, wpadając do zbiorników z napojami gazowanymi. Różnorodności nie da się odmówić, ale najważniejsze jest co innego – każde z tych miejsc możemy roznieść w drobny mak.
I przez „każde z tych miejsc” nie mam na myśli pojedynczych konstrukcji, ale dokładnie to, co przeczytaliście – KAŻDE z tych miejsc. Wyłącznie pojedyncze rzeczy są nienaruszalne, ale tak poza tym – hulaj dusza. I o ile na wszystkich mapach mamy jakiś określony cel (pokonanie bossa, zebranie nowego power-upa), tak niekoniecznie będziemy musieli robić to w jeden, określony sposób. Kilkukrotnie zdarzało mi się dotrzeć do wskazanego miejsca całkowicie inną drogą niż ta wcześniej wyznaczona. Ale na spokojnie, jeżeli zniszczycie za dużo, z poziomu mapy możecie przywrócić wszystko do stanu początkowego. Nie martwcie się też o chaotyczną fizykę, bo cząstki dawnych konstrukcji będą się po prostu unosić w powietrzu. To nie Red Faction, czy Battlefield: Bad Company 2, na dobre i na złe. 😉
To właśnie ta droga będzie zresztą najważniejsza, a nie jej cel. Lokacje są naprawdę rozległe, a przemierzając je wszystkie będziemy zbierać liczne znajdźki. Najważniejszymi są porozrzucane wszędzie, pozwalające nam ulepszać bohatera, banany. Zawsze po zebraniu pięciu otrzymamy punkt umiejętności, który rozdamy w prostym drzewku, zwiększając punkty życia, moc ciosów, czy zasięg, dostępnego pod jednym z przycisków, radaru wskazującego rzeczy do odnalezienia (co jest bardzo przydatne, bo masa z nich jest gdzieś zwyczajnie zakopana). Do tego mamy chociażby różne rodzaje skamielin pozwalające na odblokowywanie nowych strojów w sklepie, czy skrzynki ze wskazówkami/złotem.


Przez oddaną nam swobodę i możliwość zrobienia w zasadzie wszystkiego, stawiane wyzwanie jest w zasadzie… nieistniejące. Kiedy często dany segment zręcznościowy można ominąć, a zagadki nie rozwiązywać, po prostu podkopując się od innej strony… frajda ze zdobycia znajdźki jakoś tak zanika. Dopiero post-game oferuje minimalnie więcej, ale też bez jakich ogromnych szaleństw. Możecie się ze mną nie zgodzić, ale sama możliwość rozwalania otoczenia zaczęła mi się nudzić gdzieś tak po drugiej lokacji, a dodatki w postaci serfowania na kawałku podłoża, czy nowych jego rodzajów (wybuchające, lawowe, lodowe) nie zmieniało wiele. To trochę tak, jak w jakimś Just Cause – pierwsze kilka godzin jest super, a później wkrada się znudzenie. W moim przypadku nie zniknęło już niestety aż do samiutkiego końca.
Sytuacji nie poprawiają tytułowe Bananzy, bo wbrew wszystkiemu są to… proste power-upy. Twórcy w zwiastunach nie pokazali wszystkich (ale nie nastawiajcie się na przesadnie wiele – ominięto wyłącznie jeden), a realną frajdę miałem z używania wyłącznie pojedynczego – słonia. Pozwala on wsysać odłamki otoczenia, z których później korzystamy jak z pocisków. Reszta? No Goryl mocniej bije, Wąż wyżej skacze (i na chwilę spowalnia czas), a Zebra jest w stanie przebiec po normalnie pękającym pod naszymi nogami podłożem. Dodatkowe, rozrzucone po świecie wyzwania nakazujące nam w konkretny sposób te skille wykorzystać, są naprawdę fajnie, ale w ramach „normalnej” rozgrywki, nigdy nie czułem się do tego przesadnie mocno zmuszany. Te bonusowe poziomy są zresztą w całości najfajniejsze, działając trochę jak etapy w Cyber Space z Sonic Frontiers – całość to zabawa w otwartym świecie, a te były bardziej klasycznymi, „sonicowymi” wyzwaniami. Tutaj jest bardzo podobnie.


Na minus zaliczę też walki z bossami – w teorii różnorodne i zmuszające do wykorzystania wyuczonych umiejętności, ale w jakichś 90% wystarczało szybko dobiec do przeciwnika, zacząć okładać go pięściami i tak może ze dwa razy – kilka sekund, koniec starcia. Szczytem były starcia z niejaką Poppy, stająca się niewidzialną. Na początku jednego Pauline nawet skomentowała, że jest za szybka i trzeba coś wymyślić. No, to najwyraźniej wystarczyło stać w miejscu i ciągle naciskać przycisk ataku. Tyle, koniec. Wyzwania – zero. Zabawy – zero. Dopiero finał zaczął w tej materii nieco zmieniać, ale to już trochę za mało. No i niekoniecznie na plus, bo ostatni „szef”, ma dwie dosyć długie fazy (z czego ta ostatnia jest rozdzielona… krótkimi napisami końcowymi), ale są w zasadzie takie same. Jedyne, co się zmienia, to arena i ogrom chaosu w tej drugiej. Ciężko uznać, by było to fajne wyzwanie.
Prawdziwy next-gen?
Next-genowość recenzowanego Donkey Kong Bananza objawia się na pewno w jednym – możliwości destrukcji otoczenia. Ta jest wprost niesamowita, ale o tym już mówiłem. Jak tam reszta? Ano niestety widać, że początkowo projekt powstawał z myślą o pierwszym „Pstryczku”, bo o ile jest ładnie i kolorowo, to lokacje przesadnie mnie same w sobie nie zachwyciły. Musiały w końcu być skonstruowane tak, aby ich niszczenie nie mogło za bardzo uniemożliwić skończenia etapu (a jeżeli by nawet tak było to na spokojnie – z poziomu mapy można je przywrócić do stanu początkowego). Może i były większe niż w takiej Odysei, ale co z tego, kiedy tamte oferowały ciekawsze wyzwania i większą różnorodność. Znowu, to tylko moje zdanie, ale ciężko mi je nagle na siłę zmienić.


Stan techniczny na szczęście okazał się nieco lepszy, niż myślałem. Spadki klatek są bardzo częste, ale za to nie na tyle wysokie, aby przeszkadzać w przyjemnej zabawie, objawiając się głównie wtedy, kiedy na ekranie panuje destrukcja o naprawdę sporej skali. Większym problemem okazała się praca kamery, bo ta potrafiła solidne zirytować, szczególnie kiedy kopaliśmy tunel w jakiejś grubej ścianie lub pod ziemią, nie do końca widząc, gdzie jesteśmy i w jakim kierunku w zasadzie zmierzamy.
Bardzo dobra jest za to muzyka, ale to już dla serii standard. Bananza dodatkowo mocno na udźwiękowienie stawia, bo Pauline jest piosenkarką, a przy każdej z transformacji towarzyszy nam nowy utwór (szczególnie wpadł mi do ucha ten towarzyszący Wężowi, szkoda tylko, że unikałem tej przemiany jak ognia przez niewygodne sterowanie). Wypada to naprawdę zgrabnie i ciężko mi sobie wyobrazić sobie osobę, której to OST nie przypadnie do gustu.
Czy warto zagrać w Donkey Kong Bananza?
Jeżeli już posiadacie Switcha 2 – jasne, bo to naprawdę dobra gra. Czy jednak warto kupić dla niej całą, nową konsolę? Tutaj mocno bym się na waszym miejscu zastanowił. Nie jest to produkcja innowacyjna jak Breath of the Wild, a wprowadzone w niej nowości co prawda korzystają z next-genowych możliwości, ale po świetnym pierwszym wrażeniu… dosyć szybko się nudzą.
Gdzie kupić Donkey Kong Bananza?
Przez to wszystko pierwotnie poniższa ocena miała być nieco niższa. Recenzja nie ma polegać jednak wyłącznie na „mi się podoba/nie podoba”. W głowie pojawiła się więc chyba najważniejsza myśl – fakt, że dzieciaki będą możliwościami DKa zachwycone. Tak samo stosunkowo niski poziom wyzwania i możliwość odnajdywania znajdziek „tak po prostu”, przy okazji, niszcząc wszystko, da im masę satysfakcji. A to jest chyba najważniejsze w przypadku kolorowej platformówki, a nie narzekania starego pryka.

Ocena: 8/10
Donkey Kong Bananza to po prostu dobra platformówka akcji. Nie Mesjasz, nie produkcja, dla której warto kupić konsolę, ale solidna, dobra gra. Tylko tyle i aż tyle.
Na plus:
- Barwna, ciesząca oko oprawa graficzna
- Tutaj rozwalić można dosłownie wszystko!
- Całkiem długi czas zabawy i to nawet zakładając, że nie planujemy zebrać absolutnie każdej znajdźki
- Świetna ścieżka dźwiękowa
- Masa rzeczy do odnalezienia, ciuchów do kupienia, czy miejsc do zobaczenia
- Spory post-game z nieco większą liczbą wyzwań i dodatkowymi drobinkami fabuły
Na minus:
- Zazwyczaj nieznaczne, ale dosyć częste spadki płynności
- Poziom trudności mógłby być nieco wyższy, chociaż w przypadku dodatkowych wyzwań
- Nudne, okropnie nijakie starcia z bossami
- Transformacje Bananza mogłyby być nieco kreatywniejsze lub chociaż ciekawiej wykorzystane








