Na początku historia mnie jeszcze ciekawiła. Prolog wyszedł IMO dobrze - zmiany stron były dynamicznie i w sumie ogólnie było emocjonująco. Zabójstwo Joela może było za szybkie, chciałbym nim chociaż chwilę pograć, ale nie przekreślało to w moich oczach gry. Potem wypad Ellie do Seattle i zaczęły się pierwsze problemy, fabuła moim zdaniem nie jest na tyle bogata w wątki by uzasadnić czas, który gracz musi spędzić przy grze, by pchać historię do przodu. Gra się zwyczajnie trochę ciągnie, spokojnie można było usunąć lokacje to tu, to tam, ścieśnić i wszystko przyspieszyć.
Ale dobra. Chcemy dorwać Abby, bo Joel spoko chłop był, więc gramy. Ellie zatraca się w zemście, blablabla, nie przeszkadzało mi to kompletnie, nie mam z tym problemu, lubię motywy z dekonstrukcją bohaterów, o ile czemuś służą (a wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w tym wypadku może być z tym problem). W końcu jest trzeci dzień w Seattle, dochodzi do konfrontacji w teatrze i bam, cięcie.
Przełączamy się na Abby.
I co człowiek myśli? Że pozna konsekwencję wymierzonej zemsty na Joelu z drugiej strony? Że dwa te wątki będą się zazębiać, przeplatać? Że człowiek sobie będzie musiał sobie układać klocki i składać opowieść w całość? Że może Ellie poluje na Abby, a Abby na Ellie? A może na Tommy'ego? Jessiego?
A guzik. Dostajemy kampanię wziętą z czapki, kompletnie oderwaną od historii, którą poznajemy w pierwszych ~15 godzinach gry. Mamy nagle zacząć lubić postacie, których nie da się lubić, mamy się przejmować trójkątem miłosnym, który nikogo nie obchodzi, mamy się emocjonalnie zaangażować w historię konfliktu między WLF, a Bliznami, kiedy już wcześniej poznajemy, że obie te frakcje są zdrowo **(&@#(&$#$% ? I oczywiście mamy nagle uwierzyć w przemianę Abby? No tak, przecież mamy ją zacząć lubić, żeby nam było głupio, że na początku ją znienawidziliśmy za zabójstwo Joela?
Naprawdę, tak w połowie kampanii Abby to ja już kompletnie zapomniałem, że ktoś w ogóle zabił Joela na początku gry i że grałem Ellie. Czułem się jakbym grał w jakiś samodzielny dodatek do gry, wydany rok po premierze za 40$. Jedyne co mnie pchało do przodu, to lokacje, bo w kampanii Abby mamy czy to skąpane w zachodzie słońca Seattle, płonącą wioskę czy naprawdę klimatyczny hotel i szpital.
Ale dobra po raz drugi. Gramy dalej, bo chcemy poznać mimo wszystko kulminację historii. W końcu kierujemy Abby do teatru. Musimy walczyć z Ellie - eeee, odważne? Chyba? Nie wiem. Nieistotne. Chodzi o to, że jeżeli jakiekolwiek napięcie było budowane w tej rozciągniętej i przepołowionej historii, to właśnie do tej konfrontacji w teatrze. Oczekuję zakończenia, czekam na outro.
Iiiii taki... wiecie co. Masz, graj kolejne 3 godziny w Santa Barbarze i zabij sobie jeszcze kolejnych zwyczajnych 50 przeciwników, bo tych kilka setek zabitych przez 25-30h gry to za mało.
Serio, odechciało mi się kompletnie grać. Cała Santa Barbara była dla mnie tak chamsko wciśnięta na siłę, tak chamsko przeciągająca historię, taki 8 sezon Dextera, czy coś w tym stylu. Skończyć skończyłem, bo chciałem skończyć i mieć to z głowy. Ale w tym momencie historia mnie już kompletnie przestała obchodzić.
To co jeszcze boli w całym tym scenariuszu to albo mnogość cudownych zrządzeń losu (mapa wspomniana przez Bolesną prawdę, uratowanie Abby jak już wisi, uratowanie Ellie przez Dinę jak już miała być odstrzelona, tego jest naprawdę multum), albo zwyczajna głupota postaci (moja ulubiona postać to chyba Mel, która dziarsko komentuje, że się nie napije alkoholu, bo jest w ciąży, ale sama się wyrywa na patrol, na który nie musi iść i na którym może dostać kulkę w łeb za każdym rogiem : D mama roku! Albo Tommy, który na koniec segmentu Ellie już planuje powrót do Jackson i odpuszcza zemstę na Abby, a potem nagle ni stąd ni zowąd pojawia się w domu Ellie i zaczyna jej wyrzucać, że jak to nie chce się zemścić : D).