Tarantino hasa sobie po wielu gatunkach filmowych, praktycznie z każdego pożyczając jakiś zarys fabularny, pomysł na postać albo lokacje. Przekłada to potem na swoje filmy - dodając swój wkład twórczy, znajdując odpowiednich aktorów, fenomenalną ścieżkę dźwiękową i tworząc z tego wszystkiego spójne filmidło. Jak dotąd nie ma chyba filmu od Quentina który by mi się nie spodobał, bo zawsze znajduję tam coś, co trzyma mnie aż do końca seansu. Najlepszy dla mnie film? Pulp Fiction. Najgorszy? Death Proof. W tym pierwszym wszystko współgra ze sobą na najwyższym poziomie i mogę oglądać go setki razy, ale "Death Proof" ma w sobie elementy które jakoś nie pozwalają wczuć się w klimat i fabułę filmu tak dobrze jak w pozostałych, od czasu do czasu podsuwając mi "pstryczki w nos" które to uniemożliwiają. Daleko mi do nazywania QT moim ulubionym reżyserem (bo po prostu znajdzie się wielu,
zaznaczam że w moim odczuciu coby tu linczu na mojej osobie nie było, lepszych i posiadających ciekawszą dla mnie filmografię), ale nie można QT odmówić tego, że jest świetny w "swoim" gatunku.
A co do jego ostatniego kinowego dziecka, czyli "The Hateful Eight" - piękne zdjęcia, świetna gra aktorska (Jennifer Jason Leigh może spokojnie capnąć za to Oscara), Morricone na wysokim poziomie... ale też i pewne dłużyzny fabularne, które potrafią zniechęcić do tego filmu przeciętnego zjadacza popcornu. Zdecydowanie jest to film warty obejrzenia (każdy fan Tarantino wyjdzie z kina z poczuciem spełnienia), ale nie będący już tak wysoko w rankingu jego filmów - głównie przez to że trwa 182 minuty (sic!), a teatralna formuła w jakiej został zrealizowany zaczyna się po pewnym czasie nudzić, czego nie potrafi w pełni odratować nawet krwawa jatka.