Co ostatnio widzieliście?

Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 69
Rejestracja: 4 gru 2012, o 15:35
Lokalizacja: Katowice
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

Forma znana, krótkie przemyślenia i w zależności od chęci ocena.

Poradnik pozytywnego myślenia (2012)
Jak na komedię romantyczną nie odrzuca. Niezła Jennifer Lawrence, zabawny Robert De Niro. Więcej się nie spodziewałem. Russell zostanie chyba jednym z naczelnych rzemieślników - wyrobników Hollywood nominowanym do Oscara co jakiś czas, tak samo jak i Hooper.
6/10

Rzeźnia numer pięć (1972)
Hill podejmował się niebywale trudnego zadania - mimo że książka ukazała się zaledwie sześć lat wcześniej zyskała już miano kultowej. Efekt jest dość dziwny. Brakuje przede wszystkim narratora spinającego wszystkie podróże Pilgrima; narratora, którym w powieści jest sam Vonnegut, który dodaje od siebie mnóstwo czarnego humoru i mikroskopijnych przemyśleń. Dziwi też dobór obsady - większość to mało znani aktorzy, którzy na koncie mieli wówczas zaledwie kilka ról. Dennis Sacks w roli Pilgrima to zaś debiutant, który odznacza się godną pochwały elastycznością. Jeśli postrzegacie film jako adaptację książki Vonneguta, odejmijcie od oceny punkt. Jeśli nie, to jak dla mnie:
7-/10
Awatar użytkownika
Predator
Posty: 385
Rejestracja: 10 gru 2012, o 21:26
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 17 razy
Podziękowania: 64 razy
Kontakt:

W takich tematach zawsze polecam "Człowiek z Ziemi" Nie ma co opowiadać, trzeba samemu zobaczyć

http://www.filmweb.pl/film/Cz%C5%82owie ... 007-322665

Ps. REcenzji nie czytajcie, to wielki spoiler
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 69
Rejestracja: 4 gru 2012, o 15:35
Lokalizacja: Katowice
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

woda85 pisze: W takich tematach zawsze polecam "Człowiek z Ziemi" Nie ma co opowiadać, trzeba samemu zobaczyć

http://www.filmweb.pl/film/Cz%C5%82owie ... 007-322665

Ps. REcenzji nie czytajcie, to wielki spoiler
Brzmi ciekawie, chętnie obejrzę w wolnej chwili. Co do filmów sci-fi ostatnich lat to 'Moon' i 'Dystrykt 9' chyba najwięcej warte.
Awatar użytkownika
VIP
Posty: 4199
Rejestracja: 21 lis 2012, o 13:22
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Chojnów
Podziękował: 92 razy
Podziękowania: 123 razy
Kontakt:

Piękne Istoty

Poszliśmy z klasą na ten film, gdyż Szklana Pułapka 5 była grana dopiero od 16, co nam nie pasowało a jako alternatywę mieliśmy Zambezię 3D. Jak dla mnie to niewyróżniające się niczym romansidło, w którym miłość połączyła śmiertelnika (Ethan) i obdarzoną / czarownicę (Lenę). Kolejna, choć może troszkę "ambitniejsza" kopia Sagi Zmierzch (ponoć, bo sam nie oglądałem). W skrócie: film oparty na ze słabymi efektami specjalnymi i niczym nie wyróżniającą się historią, choć z niezłymi aktorami (m.in. Jeremy Irons).

6+/10
Awatar użytkownika
Predator
Posty: 486
Rejestracja: 2 gru 2012, o 18:34
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 0
Podziękowania: 3 razy
Kontakt:

Drive
Pisząc zwięźle - świetna muzyka, klimat, zachodzące w pamięci sceny i ujęcia, bardzo dobre aktorstwo, no i akcja rozwijająca się powoli, ale trzymająca w napięciu. Ostatnio był w Biedronce po dychu, może jeszcze da się dostać. Warto sprawdzić.
8+/10
Awatar użytkownika
VIP
Posty: 1209
Rejestracja: 10 gru 2012, o 23:01
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 32 razy
Podziękowania: 21 razy
Kontakt:

Collector (2009)

Jestem "fanem" Piły i intryg tam zawartych. Z tego powodu reklamy zachęciły mnie do obejrzenia Kolekcjonera. W trakcie szukania informacji zorientowałem się, że poza tym najnowszym jest wcześniejsza część i dlatego zacząłem od niej.
Film nie jest może porywający, ale mnie sam pomysł zainteresował. Niestety nie było w tym zbyt wiele piły, poza różnymi dziwnymi sposobami zabicia ofiar. Rozwój sytuacji zaskakujący nie był, ale jednak do ostatniej chwili końcówki przewidzieć się nie dało, co już daje duży plus ;) Jak ktoś lubi tego rodzaju filmy, to polecam.
6+/10
Awatar użytkownika
Predator
Posty: 437
Rejestracja: 29 gru 2012, o 08:56
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Under Bergets Rot
Podziękował: 1 raz
Podziękowania: 1 raz
Kontakt:

W ciągu 3 ostatnich dni widziałem 6 filmów:
a) Operacja Argo 8/10
b) Hobbit 8/10
c) Prawdziwe Męstwo 7/10
d) Fighter 8/10
e) Nietykalni 9/10
f) 12 Gniewnych Ludzi (wersja z 1957 roku) 10/10

Mógłbym każdy po trochu opisać ale boję się, że za dużo czasu bym przy tym spędził. Jednakże mogę uzasadnić swoje decyzje jeśli ktoś będzie zainteresowany. ;)
Awatar użytkownika
Administrator
Posty: 3573
Rejestracja: 10 paź 2012, o 20:03
Płeć: Mężczyzna
Discord: remike#9022
Podziękował: 576 razy
Podziękowania: 261 razy
Kontakt:

UWAGA, recenzja zawiera spoilery fabularne. Jeżeli nie znacie historii "Nędzników" lub nie chcecie wiedzieć jak została przedstawiona w filmie - nie czytajcie!

Nędznicy (Les Miserables)

5/10

Film niesamowicie nierówny pod każdym względem. Z jednej strony fantastyczna obsada połowy aktorów, z kolei druga połowa odstrasza i namawia do zatykania uszu. Są momenty gdy naprawdę da się zaangażować w historię, po czym chwile później reżyser rujnuje wszystko wplatając to kretyńskie elementy komiczne z aktorem od Borata.

Jako muzyk z zawodu muszę się wypowiedzieć o poziomie śpiewania. Cały film nagrywany był "na żywo" bez nagrywania ścieżek osobno w studio. Pomysł sam w sobie rewelacyjny i niezwykle trudny do wykonania. Ciężko jest znaleźć gwiazdorską obsadę, która byłaby w stanie podołać takiemu zadaniu. Z tego właśnie powodu najbardziej zaimponował mi Russel Crowe, który był... zdecydowanie najgorzej odegraną rolą. To jest tak - jakby mnie ktoś rzucił na skocznie i przeżyłbym skok lądując na dwie nogi to zaimponowałbym bardziej niż Stefan Hula, który skoczy parę metrów dalej i zajmie 49 miejsce w konkursie, prawda? Russel śpiewa sobie dla rozrywki w zespole rockowym, ale o śpiewaniu wie mniej więcej tyle, co ja o graniu na puzonie (tzn. coś tam kojarzy, ale nawet nie wie jak poprawnie wziąć oddech). Na początku się z niego nabijałem, ale później, po głębszym przemyśleniu, zacząłem go nawet doceniać. Śpiewa czysto, odważnie i z poprawną dykcją, świetnie angażując się w swoją rolę. A że nie ma talentu/umiejętności? Jakby nie było gwiazdorskiej obsady, to przyszłoby o połowę mniej ludzi do kin, więc trzeba było coś wybrać. Ja bym również postawił na Crowe mając taki dylemat.

Anne Hathaway - wiadomo, rewelka. Amanda Seyfried i Hugh Jackman też jak najbardziej dają radę. Ten ostatni, swoją drogą, jest naprawdę świetnym aktorem i spisał się rewelacyjnie. Od strony muzycznej najbardziej przypadli mi do gustu szef rebeliantów oraz Marius. Ten pierwszy ma naprawdę kawał głosu! Z kolei tragicznie wypadli - Eponine i rodzice Cosette. Całą trójka przyprawiła mnie o zgrzytanie zębów i w pewnym sensie zepsuli przyjemność z oglądania filmu...

...ale nie aż tak bardzo jak popsuł ją sam reżyser. Jak można z tak poważnej książki zrobić taki komedio-bubel? Valjean umiera, ludzie płaczą, a tu nagle przychodzi Borat i robi sobie jaja.To nie jest balansowanie nastrojów, to jest po prostu bawienie się emocjami widzów w najbardziej infantylny sposób. Sam sposób opowiedzenia historii był też beznadziejny. Istotne fragmenty zostały albo pominięte, albo opowiedziane w kilka sekund. Po pięciu minutach filmu Valjean jest już Madeleinem. Za to piosenka Borata w karczmie, pasująca bardziej do Sweeney Todda niż do Nędzników, trwa dobrych 10...

Całość ratuje świetna muzyka. Choć i tu przytrafiały się banalne melodie nie pasujące do całości, całość stoi na bardzo wysokim poziomie. Melodie wpadają w ucho (moja ulubiona - piosenka rebeliantów, do dzisiaj ją sobie śpiewam!). Do tego, niektóre z nich zaśpiewane przez "tych dobrych" aktorów posiadają silny emocjonalny impakt.

Kompozycja 8/10, aktorzy pół na pół, więc 5/10, reżyseria 2/10. Całość na piątkę

Czy poszedłbym jeszcze raz? Do kina na pewno nie. Jednak rozważyłbym kupno DVD, żeby oglądać z funkcją "fast forward". Niby wystarczyłby sam soundtrack, ale lepiej trochę dopłacić i móc sobie popatrzeć na Amandę Sayfried ;)
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 69
Rejestracja: 4 gru 2012, o 15:35
Lokalizacja: Katowice
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

M - Morderca (1931)

Klasyk Fritza Langa. Morderca - pedofil ścigany przez policję oraz mafię. Świetny film, świetna atmosfera, genialny Peter Lorre w roli mordercy ze swoją ekspresywną manierą i ciągłym wytrzeszczem oczu. Z tego co wiem, w latach '50-tych powstał amerykański remake, nie odniósł jednak sukcesu. Dzieło Langa wciąż pozostaje niedoścignione.

8-/10
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 69
Rejestracja: 4 gru 2012, o 15:35
Lokalizacja: Katowice
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

Caine pisze: W ciągu 3 ostatnich dni widziałem 6 filmów:
a) Operacja Argo 8/10
b) Hobbit 8/10
c) Prawdziwe Męstwo 7/10
d) Fighter 8/10
e) Nietykalni 9/10
f) 12 Gniewnych Ludzi (wersja z 1957 roku) 10/10

Mógłbym każdy po trochu opisać ale boję się, że za dużo czasu bym przy tym spędził. Jednakże mogę uzasadnić swoje decyzje jeśli ktoś będzie zainteresowany. ;)
Właśnie, mam ogromny problem z "Nietykalnymi". bo chyba mówisz o francuskim filmie, ja? Nie do końca rozumiem popularności "Nietykalnych", mam nieodparte wrażenie, że filmów o podobnej fabule robi się dziesiątki. Kilka podobnych scenariuszy widziałem gdzieś na TVP1 w serii "Okruchy życia", taki pozostał mi niesmak po tym filmie. Zbyt prosty się wydaje. Nie próbuję Cię jakkolwiek atakować, chcę po prostu zrozumieć fenomen filmu. : D
(Jak dla mnie 5/10.)
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 69
Rejestracja: 4 gru 2012, o 15:35
Lokalizacja: Katowice
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

Przylądek strachu (1991)
Nie widziałem niestety oryginału, na podstawie którego Scorsese stworzył swój remake. Historia rodziny prawnika, który przydzielony z urzędu gwałcicielowi zataił pewne fakty, przez co tamten trafił do więzienia na 14 lat. Jerona, De Niro (w roli tegoż gwałciciela) jest tu świetny, cołki przerażający. Dostał zresztą za tą rolę nominację do Oscara, ale konkurował z Hopkinsem w roli Lectera, szanse miał więc średnie. Jak wspomniałem, nie widziałem oryginału, ale remake przypomina nieco film z lat '50, '60. Zwłaszcza symfoniczna muzyka towarzysząca większości scen. Z tego, co wiem, Scorsese kręcił także niektóre sceny dokładnie tak jak w oryginale. Sowieso, nie jest to arcydzieło, ale film trziymie w napięciu jak przejażdżka po A4 z pijanym politykiem. Warto zobaczyć.
7/10

PS: Początkowo film miał wyreżyserować Spielbierg, a rolę głównego bohatera - prawnika zagrać miał Bill Muray. : D
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 3
Rejestracja: 10 mar 2013, o 17:45
Podziękował: 0
Podziękowania: 0

Ma-i We-i - bardzo fajny film wojenny, mimo, że koreański to z dobrymi efektami i niezłym rozmachem.
Oceniłbym na 8+/10
Awatar użytkownika
Hitman
Posty: 1195
Rejestracja: 17 gru 2012, o 07:36
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Neverwhere
Podziękował: 38 razy
Podziękowania: 27 razy
Kontakt:

... sami tego chcieliście...

Na pierwszy ogień idą, w mojej opinii świetni, „Święci z Bostonu”. Ktoś kiedyś napisał, że to takie połączenie „Pulp Fiction”, „Blues Brothers” i „Przekrętu”... i wiecie co? Miał rację :D Film, choć w gruncie rzeczy ma banalna fabułę (zdradzę tylko tyle, że chodzi o zabójców, choć nie płatnych, lecz z przypadku... a może powołania?), jest momentami arcyzabawny, wbrew pozorom inteligentny, no i... no właśnie – „i” – jest irlandzki, opowiada o irlandczykach, bohaterowie mówią z irlandzkim akcentem a w tle przygrywa (na zmianę z chorałami) irlandzka muzyka... A, żeby zaciekawić nim jeszcze kilka dodatkowych osób, mogę napisać, że główny wątek, czy też przesłanie bohaterów jest podobne do tego, które można zaobserwować u bohatera pewnego anime, a konkretniej Raito z „Death Note”...

Następny na liście znajduje się „Spartan” z Valem Kilmerem w roli głównej. Jeżeli komuś podobał się niejaki Jason Bourne to powinien polubić Roberta Scotta, agenta służb specjalnych próbującego odszukać porwaną córkę prezydenta miłościwie nam panujących Stanów Zjednoczonych. Jak powszechnie wiadomo, spiski w kinie cieszą się sporym powodzeniem a teorie spiskowe wymyślane przez filmowców zazwyczaj trzymają się bardziej kupy niż teorie wymyślane „na żywo”. Dlatego tez „Spartan’a” mogę polecić wszystkim miłośnikom filmów akcji, świrom zainteresowanym agentami rządowymi oraz kosmitom wietrzącym wszędzie spisek władzy :P

Trzecim punktem dzisiejszego programu będzie „opowieść o seksie, morderstwie, zazdrości i jazzie”. A żeby było zabawniej będzie to musical. Ktoś już skojarzył, że chodzi o „Chicago”? jeśli tak, to jemu nie musze już polecać tego filmu :) . Reszcie natomiast powiem tylko tyle, że śmiałem się na tym filmie jak mało kiedy, szczególnie w partiach śpiewanych przez Richarda Gere (i piosenki, mówiącej o tym, ze tak naprawdę nie zależy mu na kasie tylko na miłości). Mam nadzieje jedynie, że po tym filmie nie zdziadzieje do końca, bo opowieść jest feministyczna aż do bólu... tylko czy naprawdę tyle kobiet jest w stanie zabić faceta za kłamstwo lub zdradę?

Numer 4 – w 81’ roku John Carpenter uraczył publiczność filmem, który dziś przez wielu jest uznawany za kultowy. Odnoszę nawet wrażenie, że wiele lat po jego wyświetleniu dalej pobudza on wyobraźnię niektórych ludzi. Na przykład twórców „Deus Ex” który, podobnie jak Carpenter, za siedzibę stróżów prawa wybrali Liberty Island ze swoją słynną Statuą Wolności. A o jakim filmie mówię? O „Ucieczce z Nowego Jorku”, miasta, które według Carpentera w 1988 zamieniono w ogromny zakład penitencjarny, z którego w roku 1997 ma zamiar nawiać Kurt Russell... Co tu dużo gadać – ciekawy film, nawet jak na swoje lata...

Kolejną perełką jest Johny Depp (nie wiem dlaczego, ale uwielbiam filmy w których gra ten pan) na tropie „Dziewiątych Wrót” Romana Polańskiego, czyli przyzwoity thriller z diabłem w tle. I pomyśleć, że życie bibliotekarza i antykwarysty może wydawać się nudne... pościgi, pożary, prześladowcy, morderstwa, pożary, niewyjaśnione zgony, pożary i zagadka która wciąga nie tylko bohatera ale również widza. No i zapomniał bym o pożarach... Po prostu demoniczny film, no ale można się tego spodziewać po autorze „Dziecka Rosemary”, prawda?

No ale skoro już się postraszyliśmy, to pora troszkę odpocząć. Proponuję wycieczkę do ciepłych krajów. Ostatnio w modzie jest podobno Irak, choć podobno jest tam zbyt wielu amerykanów... A jakie atrakcje może nam zapewnić ten słynący z ropy naftowej kraj? Na nudę nie będzie czasu, a rozrywkę zapewni George Clooney i jego „Złoto Pustyni” (i tu duży „plus” dla tłumaczy, bo oryginalny tytuł brzmi... „Three Kings”). A co konkretnie będziemy mogli zobaczyć? Oprócz złota i amerykańskich żołnierzy będzie okazja podziwiać piękne eksplozje, liczne rany postrzałowe, jedna scenę łóżkową, oraz sporą dawkę amerykańskiego patriotyzmu, choć w całkiem znośnym wydaniu...

A co powiecie na kino bardziej ambitne? Może na przykład film Ang’a Lee, który w 2006 roku otrzymał oscara za scenariusz muzykę oraz reżyserię... „Tajemnica Brokeback Mountain” opowiada o trochę innej miłości, o trochę innej tęsknocie, o trochę innym życiu, a choć może być nieco szokującym filmem, w pewnym momencie obraz staje się przerażająco prawdziwy... A na czym polega tajemnica wzgórz Brokeback? To niestety będziecie musieli zobaczyć w filmie, lub przeczytać w powieści o tym samym tytule...

Za oknem coraz cieplej, ale nie tak dawno temu wiatr hulał i wiosna przypominała bardziej zimę... może nie tak arktyczną zimę jak w „The Thing”, ale zawsze to jakieś porównanie, prawda? A czym jest osławione „Coś”? Kolejnym na tej liście filmem Carpentera z Kurtem Rusellem w roli głównej. Odosobnienie, paranoja, do tego przeraźliwe zimno i bliskość mogącego przyjąć każdy kształt organizmu z kosmosu sprawia, że nawet 25 lat po swojej premierze potrafi trzymać mocno w napięciu, które dodatkowo świetnie potęguje Ennio Moriccone, twórca ścieżki dźwiękowej do filmu...

Następna tłumaczeniowa „perełka” jaką jest „Basic” (chwała polskim tłumaczom za „Sekcję 8”... nóż się w kieszeni otwiera...) to John Travolta, Samuel L. Jackson i Connie Nielsen uwikłani w zaskakująco ciekawie skonstruowaną intrygę kryminalną. Dodajmy do tego jeszcze panamską dżunglę, kilku zaginionych Rangersów i odrobinkę narkotyków a otrzymamy porządny kryminał. Nie jest to co prawda film na miarę „Matrixa” czy „Szczęk”, ale z pewnością nie można się na nim nudzić. No i ileż razy można oglądać filmy kultowe :) .

No ale jedziemy dalej. Może by tak cos nowszego? I może polskiego na dodatek? Co powiecie na „Rezerwat”? Co prawda warszawiakiem nie jestem (i chwała Bogu) a o Warszawskiej Pradze wiem tyle tylko, że jest, to film będący jakby kronika tego miejsca mogę uznać za udany. Ba, mało tego, zaryzykuję stwierdzenie, że podobnie mogli by się zachowywać mieszkańcy większości „starszych” a przez to bardziej zapuszczonych czy wręcz niebezpiecznych dla przyjezdnych dzielnic nie tylko samej stolicy, lecz każdego większego polskiego miasta. No ale przejdźmy może do rzeczy, bo zaczynam się za bardzo rozpisywać :P. Film mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy dość mają amerykańskich superprodukcji pokroju najnowszego „Rambo” i chcieli by zobaczyć coś bardziej swojskiego. Kto wie, może po tym filmie cieplejszym okiem spojrzycie na miejscowych „smakoszy” wina, rocznik bieżący?

Numer 11, czyli „No Country for Old Men”. Film momentami hollywoodzki aż do bólu a momentami tak odmienny od hollywoodzkiego stereotypu, że aż głowa mała. Prawda, mamy tutaj dosyć sporo trupów, ale w końcu to film akcji, więc nie ma na co narzekać. Prawda, mamy tutaj uwspółcześnioną wersję typowego hollywoodzkiego Westernu z dawnych lat, lecz w gruncie rzeczy na tym „typowość” się kończy. A co w takim razie jset nietypowe, odbiegające od stereotypu? Przede wszystkim nie mamy tutaj standardowego triumfu dobra nad złem, nie mamy tutaj dzielnych stróżów prawa, którzy pomimo oczywistej przewagi „tych złych” wychodzą z opresji obronną ręką, mamy za to kilku drani, kilku przypadkowych bohaterów i walizkę pełną pieniędzy... I smutny morał mówiący, że w dzisiejszych czasach to ci źli zazwyczaj wygrywają...

No ale lecimy dalej. Lecimy do numeru 12, a właściwie 12 i 13, bo zajmę się teraz dwoma filmami na raz. Już nawet w „M jak Miłość” zauważyli, że taniec jako taki stał się w ciągu ostatnich miesięcy tematem niezwykle popularnym. A właśnie o tańcu (i miłości, ale co tam) opowiadają dwa filmy które teraz opisuję. Mowa tu oczywiście (biada tym, którzy się jeszcze nie domyślili) o pierwszej i drugiej części „Step Up”. Oba efektowne wizualnie, oba sztampowe fabularnie. A, o ile „jedynkę” oglądałem jeszcze z czymś w rodzaju przyjemności, to „dwójka” stała się niestety drogą przez mękę. W części pierwszej fabuła ma jeszcze jako takie znaczenie i, choć nie jest to fabuła na miarę oskara, to film można obejrzeć bez odruchów wymiotnych, natomiast w „The Streets” fabuła jest tak pozbawiona sensu, że aż głowa mała. Moim skromnym zdaniem twórcy powinni mocno się zastanowić nad swoimi poczynaniami przed wypuszczeniem sequelu jakiegokolwiek filmu, który odniósł jako-taki sukces kasowy... I mojego dobrego samopoczucia nie poprawiły nawet świetnie zrealizowane sekwencje taneczne – po prostu nie było już czego ratować...

Skoro już o kiszkach z mięchem mowa, to przedstawiam wam „Oko”. Film, z którego dowiedziałem się, że nazwa pewnego klanu z Vampire: Masquerade oznacza po hiszpańsku „wiedźma”. No i to by było na tyle (pomijając Jessicę Albę w roli głównej) jeżeli chodzi o dobre strony filmu... Efekty specjalne niby są ale jakoś nie zachwycają i (przynajmniej mnie) nie straszą, teoria na której oparty jest film nie trzyma się kupy (co zauważają już nawet gimnazjaliści, choć są przecież pokoleniem przyzwyczajonym przecież do tego typu niespójności) a fabuła może i była by ciekawa, jeżeli całość działa by się tak jak w oryginalnym Chińskim „Gin Gwai”, filmie na którym oparł się tym razem reżyser, a tak mamy kolejny horror pokroju „Gothica” na którym nie wiadomo, śmiać się, czy płakać...

Oj powoli zaczynają kończyć mi się filmy, przez co coraz częściej sięgam po pilota i oglądam telewizję. Choć czasami jak widać może to zaowocować ciekawym przeżyciem, przykładowo obejrzeniem „Colateral”. Choć z paskudnymi przerwami reklamowymi to jednak „Zakładnik”, bo tak film nazywa się w naszym kraju, oglądało się całkiem znośnie. Głownie dlatego chyba, że jest to pierwszy film z Tomem Cruise’m, w którym widzę tego aktora jako „tego złego”. I musze przyznać, że w roli psychopaty z filozoficznym podejściem podoba mi się bardziej niż w roli dziarskiego agenta któremu świat nagle spadł na głowę (bo tak ostatnio się mi Cruise kojarzył). W jednym zdaniu mogę napisać, że „Colateral” jest całkiem przyjemnym filmem na jeden z tych nudnych wieczorów, w których człowiek chciałby zobaczyć jakiś film akcji ot, żeby przyjemniej się zasypiało...

I znów zmiana klimatu. I to drastyczna, bo z zamorskiej współczesności wędrujemy do lat 30’, do Polski, w której na ulicach królują jeszcze dorożki, lecz automobile zyskują coraz większą popularność, mężczyźni noszą białe koszule i kapelusze a złodzieje mają swój honor... Nie ukrywam, że tamte czasy miały jakiś swój urok, który bardzo mnie ciekawi, dlatego też z przyjemnością oglądałem film Juliusza Machulskiego pod wdzięcznym tytułem „Vabank”, i to nie tylko ze względu na jego tematykę. Wartka akcja, ciekawy scenariusz i inteligentna (co w dzisiejszych czasach zdaje się być rzadkością) fabuła – najlepszy moment aby zagrać „Vabank” :)
W czasie nie przesuniemy się zbytnio, tak na oko coś 10-15 lat do przodu, natomiast geograficznie ruszymy prawie o 180 stopni, żeby znaleźć się w Japonii... „Wyznania Gejszy”, bo tym filmem zajmę się teraz, to film bynajmniej nie kobiecy, choć takiego właśnie się spodziewałem po jego włączeniu. Wbrew pozorom „Wyznania” nie są kolejną mętną opowiastką o miłości czy zdradzie i choć jeżeli chodzi o filmy traktujące o dalekim wschodzie to wole gdy tworzone są właśnie na wschodzie a nie w Hollywood, to (między innymi dzięki ścieżce dźwiękowej Johna Williamsa) mogę to drobne uchybienie „Wyznaniom” wybaczyć...

Ciekawa zbieżność – numerem 18 będzie film, który w tym roku osiągnie pełnoletniość, bo został nakręcony w 1990 roku. „Air America”, bo o nim właśnie mowa, opowiada o „lekko” zwariowanych pilotach rzuconych w brutalny świat wojny w Laosie, toczonej głównie o opium (to zwyczajne, makowe, nie to dla mas). Jeżeli miałbym wystawiać filmom typowo szkolne oceny to „Air America” dostał by mocne 4+, bo jest obrazem zabawnym, nie za ciężkim, aktorzy grają rzetelnie i nawet za bardzo nie chce mi się przyczepić do standardu jaki wycieka co i rusz z fabuły opowieści. Ot, typowa opowieść akcji na nudnawe wieczory, kiedy człowiek ma już dość jazdy na rowerze czy wysłuchiwania biadolenia znajomych na ts’ie :P Choć i tak Gibsona wole w roli Mad Maxa…

Gdy zobaczyłem tytuł filmu, o którym teraz zamierzam napisać myślałem, że czeka mnie kolejna przewidywalna komedia romantyczna. Myliłem się. „Samotne Serca” z komedia mają niewiele wspólnego a z romantyzmem jeszcze mniej. Ale nie oznacza to, że film jest zły, w moim mniemaniu jest wręcz świetny, świadczyć o tym mogą tacy aktorzy jak John Travolta (którego zawsze będę pamiętał za „Pulp Fiction”) Salma Hayek (której co prawda nie będę pamiętał za żaden film, ale jest kobietą a kobietom można wiele wybaczyć) i Jared Letho (którego można skojarzyć z „Rekwiem dla Snu” i pewną grupą muzyków, znaną jako „30 Seconds to Mars”). A o czym, skoro nie o miłości opowiadają „Samotne Serca”? O krwi. O chciwości. O szaleństwie. Dodajmy do tego jeszcze akcję na przełomie lat 40’ i 50’ XX wieku i mroczną, ciężką Jazzową nutę w tle, a od razu przypominają się człowiekowi stare filmy gangsterskie...

No ale zmieńmy klimat. Jakiś czas temu wytwórnia Pixar, mocno konkurująca (i jeszcze mocniej wygrywająca moim skromnym zdaniem) z Disneyem uraczyła kina kolejnym filmem animowanym, pod tytułem „Ratatuj”. I zrobiła bardzo dobrze. No bo ileż można oglądać kolejnych odsłon „Shreka”? A tym razem zamiast zielonego ogra mamy szczura, zamiast osła fajtłapowatego pomocnika kuchennego a zamiast zamku ekskluzywną restaurację. A jeżeli ma się w domu młodsze rodzeństwo, to gwarantuję, że będzie się przy tym filmie bawiło równie dobrze jak wy...

My tu gadu-gadu, a na horyzoncie pojawia się kolejna kiszka z mięsem :D A jest nią „The Convenant”, czyli „Pakt”, opowiadający o dzielnych czarodziejach stawiających czoła złemu czarnoksiężnikowi. Dodajmy tylko, że żeby było zabawniej rzecz dzieje się w teraźniejszości, w okolicach miasteczka Salem, większość postaci ma tak około 18 lat, a tożsamość „tego złego” można ustalić już tak w okolicy 30 minuty filmu (co bohaterom udaje się jakieś 1h później). No ale przynajmniej czołówka jest fajnie zrobiona (jeżeli ktoś lubi takie rzeczy) a muzyka nawet znośna...

A teraz dobra wiadomość dla czytających to pań. Jest nią niejaki Vigo Mortensen (krążą plotki, że grał Aragorna w pewnej trylogii i był równie popularny jak Legolas). A filmem jest „Historia Przemocy”. Początkowo film zapowiadał się ciekawie, może odrobinę zbyt krwawo jak na mój żołądek, ale ogólnie znośnie. Para morderców próbuje napaść na kawiarnię, dzielny Vigo, właściciel przybytku, ratuje sytuację, ale przez przypadek staje się gwiazdą dnia dla żądnych sensacji reporterów. A to sprowadza mu na głowę kłopoty. I wydaje mi się, że gdy „kłopoty” zostają usunięte film powinien się właściwie skończyć, bo później jakoś cała ta historyjka coraz bardziej pęka na brzegach i efektownie rozpada pod sam koniec... No ale jeżeli nie ma się niczego innego do oglądania, to można poświęcić te półtorej godziny, tylko pamiętajcie – końcówka naprawdę gniecie...

So many movies, so little time... gdy piszę te słowa jest już odrobinę późno, więc moja pamięć zaczyna lekko zawodzić, więc wybaczcie, ale nie pomnę czy oryginalny tytuł tego filmu brzmi „Dark Water” czy „Open Water”, w każdym razie jakiś wykształcony pan tłumacz zrobił z niego swojsko brzmiące „Fatum”. Na szczęście poza śmiesznym tłumaczeniem tytułu nie mam temu thrillerowi nic więcej do zarzucenia. Naprawdę nie wiedziałem, że można sprawić, by zwykła plama wilgoci na suficie albo zalane mieszkanie wyglądały tak przerażająco. No i, jak przystało na film wywodzący się z Japonii, akcja straszy widza subtelnie i do samego końca. Nie psujcie sobie efektu – oglądajcie po ciemku :P.

24... to już 24 film... a z tego co widzę, dopiero się rozkręcam... tym razem miałem niewątpliwą przyjemność obejrzeć tego samego wieczoru dwa filmy, które łączy jeden aktor – Edward Norton. Pierwszym z nich jest nakręcony jako ostatni, lecz chronologicznie umiejscowiony jako pierwsza część trylogii o niesławnym Hanibalu-Kanibalu. „Czerwony Smok”, bo o nim mowa, może nie dorównuje kunsztem „Milczeniu Owiec”, ale z całą pewnością góruje nad moim zdaniem marnym „Hannibalem”. Choć tak jak w „Milczeniu...” doktor Lecter jest demoniczny pomimo swego więzienia, to prawdziwy potwór grasuje po ulicach. „Smok”, mimo momentów wręcz sztampowych dla amerykańskiego kina, potrafi jednak trzymać w napięciu aż do samego końca, a nad całością góruje jak zwykle szczerze uśmiechnięty Antony Hopkins…

Drugi film z Nortonem w roli głównej jest zupełnie inny. Jest bardziej magiczny, bajkowy, zdawało by się, że nierealny, a przez to wręcz zadziwiający. Opowieść mówi o miłości, zbrodni i magii. A nosi tytuł „Iluzjonista”… „Iluzjonista”, który niczym prawdziwy mag mami widza i zwodzi go coraz to nowymi sztuczkami, ukrywając przed min prawdę i zręcznie manipulując jego myślami, aż do momentu, w którym przy pomocy jednego gestu zdejmuje z nas czar i naprawdę pozwala odkryć czym jest ostatnia ze sztuczek, jakie nam pokazał…

„Green Street Hooligans” – tego filmu raczej nie zrozumie żaden Amerykanin... oni mają swój baseball a o piłce nożnej mówią „socker”, dziwni ludzie. Co innego Europejczycy, gdzie piłka nożna (i jej specyficzni kibice) stali się wręcz częścią krajobrazu. Amerykanin nigdy nie widział jak wygląda pochód siedmiu tysięcy „żaboli” po przegranych derbach śląska idących tuz pod jego oknem, w strugach deszczu, w całkowitej ciszy, otoczonych kordonem policji... Piękny widok :D Nie, żebym nagle stał się zagorzałym fanem piłki nożnej, ale nie tylko w Londynie można „obskoczyć w***” za kibicowanie powiedzmy West Ham United... No ale wróćmy do filmu, którego największym atutem marketingowym miał być Elijah Wood, złoty chłopak niesiony na fali popularności „Władcy Pierścieni”, a którego prawdziwym atutem stała się opowieść, może troszkę przejaskrawiona i ubajkowiona, o fanatyzmie z jakim nader często można spotkać się na (i po) meczach piłkarskich... W końcu nie dalej jak dwa lata temu dwa kilometry od mojego domu z jeziora wyłowili „żabola”. Biedny kibic Górnika Zabrze przeleżał w nim całą zimę i wypłynął dopiero na wiosnę, gdy stopniały lody...

No ale na tapecie mamy kolejną perełkę... I muszę przyznać, że wyjątkowo ciekawą... Choć tematyka „V jak Vendetta” to w sumie nie nowość, bo mamy tutaj kolejna powtórkę z klasycznego Orwella, których dość sporo było już w kinie (Choćby moim zdaniem wyśmienite „Equilibrium”), ale w dość niecodziennej formie. Bo do klasycznego pomysłu zalatującego na kilometr Wielkim Bratem dołącza komiksowa postać wyedukowanego niczym typowy XIX wieczny dżentelmen mściciela, który może nie jest do końca normalny, ale za to czarujący... jak na potwora. Całości dopełniają bracia Wachowscy, którzy najwyraźniej otrząsnęli się po dwóch ostatnich „Matrixach” i Natalie Portman, choć osobiście na jej miejscu nie pozwolił bym nikomu na zmianę mojego uczesania w taki sposób jak w „Vendettcie”…

No i znowu pora na gniota :) Tym razem będzie nim „10.000 BC”. Nie wiem dlaczego jakoś tak po obejrzeniu tego filmu zapragnąłem zobaczyć „Conana Barbażyńcę”. Albo chociaż „Apocalypto”. Bo takie właśnie mam skojarzenia po seansie z neandertalami sprzed tysięcy lat, którzy nie dość, że mówią nienaganną angielszczyzną (co w ostateczności mogę wybaczyć) to jeszcze wyglądają jak lekko przybrudzeni rastamani w dredach… Słodko… Chyba jednak wolę obejrzeć „Walkę o Ogień”…

Natomiast zadziwiająco (jak na film o zombie) dobrze oglądało mi się „28 tygodni później”. Co prawda ominęła mnie przyjemność zobaczenia pierwszej części, ale jakoś nie przeszkodziło mi to w zrozumieniu fabuły :) Ot taki sobie „Resident Evil”, z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli wirusem zmieniającym ludzi w pół żywych kanibali, którzy zamieniają swoje ofiary na swój obraz i podobieństwo. Swoją droga ostatnio w kinie mieliśmy nawet sporo wirusów, od kolejnej części „Resident Evil” poczynając a na „I Am Legend” kończąc. Czyżby ktoś tam w Hollywood bał się ptasiej grypy? No ale wracając do filmu – przyjemny widok (jeśli ktoś lubi widok krwi), wiadomo czego można się po nim spodziewać (jeżeli ktoś spodziewa się krwi) no i fabuła nie zmusza do myślenia (chyba, że ktoś lubi rozmyślać o krwi)…

A w kolejnym odcinku „pory na potwora” mamy aż dwóch kandydatów do tytułu „najbardziej kretyński horror roku”. Jedyną rzeczą, jaka podobała mi się w obu częściach „Hills Have Eyes”, bo to właśnie one są kandydatkami, to czołówka, która nawet tematem muzycznym kojarzy się człowiekowi z Falloutem. Niestety po czołówce następuje półtorej godzinna droga przez mękę, która ani nie straszy (bo kto się dzisiaj boi psychopatycznych mutantów popromiennych) ani nie uczy (bo o wypadkach z radioaktywnością opowiadają nam lepiej dwie inne postacie filmowe, wielka, zielona i zadzierająca z wojskiem Godzilla i wielki, zielony, zadzierający z wojskiem Hulk) ani nawet nie śmieszy… Na szczęście dziś kumpel oddał mi mojego Stalkera, więc sobie odreaguję strzelając do popromiennych mutantów.

A co powiecie na rodzinne spotkanie po latach? Tego typu zjazdy odbywają się zazwyczaj z dwóch powodów, ślubu lub pogrzebu, a powodują zazwyczaj przynajmniej kilka sytuacji wartych zapamiętania – a to wujek wypije za dużo i zacznie śpiewać sam ze sobą na dwa głosy, a to kuzynka zobaczy mysz i połamie krzesło a to dziadek pobije się ze swoim bratem o dziewczynę z podstawówki… Wiecie jak to jest – rodzina, rodzina, źle gdy jest lecz gorzej gdy jej nie ma… I właściwie o tym opowiada „Śmierć na Pogrzebie” – o rodzinie, która spotkała się na pogrzebie. A to, że rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii implikuje jedynie humor niczym z „Płytkiego Grobu”… Jeżeli ten film nie zmusi was przynajmniej raz do śmiechu to obiecuję – zjem swoje adidasy.

Numer 32. „Failure to Launch”. Tytuł polski: “Miłość na zamówienie”. Komedia romantyczna. Nawet się zaśmiałem. Raz. Podczas napisów końcowych można usłyszeć Ray’a Charles’a i jego „Hit the Road, Jack”. Reszty filmu nie pomnę, był podobny do 90% innych komedii romantycznych wyprodukowanych w Hollywood. To już nawet nie jest zabawne.

Jezu jak ja nie lubię oglądać trudnych filmów w niedzielne wieczory... A dzisiejszy wieczór spędziłem przy „In the Walley of Elah”, z Tommy’m Lee Jones’em. Dobijająca historia, i pomyśleć, że na początku pomyślałem o tym filmie jak o kolejnym amerykańskim patriotycznym chłamie… I choć „W Dolinie Elah” jest w jakimś stopniu filmem o patriotyzmie, jest też filmem o wojnie i cierpieniu jakie przynosi, nie tylko ludziom bezpośrednio w nią zaangażowanym. Ten film to właściwie protest przeciwko amerykańskiej obecności w Iraku, dlatego też odradzam go tym, którzy spodziewają się wartkiej akcji i porywających dialogów. Nie zrozumcie mnie źle – film jest bardzo dobry, choć odrobinę ciężkostrawny. Dlatego też przed seansem lepiej odpowiednio się nastawić.

Coś ostatnio dopisują mi gnioty i durnowate komedie romantyczne… Fatum jakie… o przepraszam, „Fatum” już było :P, teraz pora na „Diamentowe Psy”. Co mogę napisać o tym filmie? Takie połączenie „Rambo” z „Indianą Jonesem”, z minimalną ilością Happy Endu, toną trupów i fabułą, na której zasnąłem… Nawiązań do wspomnianego wcześniej „Rambo” jest tak dużo, że na początku myślałem, że mam do czynienia z jakimś nisko budżetowym remake’m. Niestety myliłem się. W skrócie – film opowiada o komandosie, który wyjechał do Laosu czy innej równie egzotycznej dziury, a po 6 latach został wynajęty jako bodygard dla grupy archeologów z grubą kasą. Grupa rusza po jakiś buddyjski artefakt, na który chrapkę mają również Rosjanie. Do konca filmu przy życiu zostaje tylko główny bohater, artefakt i trzech mnichów, którzy pojawiają się akurat w chwili, gdy „last man standing” decyduje się komuś oddać znalezisko. Amen. Nigdy więcej…

Jedziemy dalej. „Gatunek”. Horror s-f. Jak na film z 98 roku całkiem przyzwoite efekty specjalne. Fabularnie może nie powala na kolana, ale przestraszyć się można. Szkoda tylko, że wersja która oglądałem (w publicznej telewizji) miała tak strasznie spartolone tłumaczenie… Choćby scena, w której bohaterowie (ci pozytywni) wkraczają do jaskini w której na środku rozlana jest ropa. Jeden z nich wypowiada kwestię na temat tej właśnie rozlanej ropy (coś w stylu „That must be oil”) co tłumacz przełożył jako „To chyba naturalna pieczara”. Porażka…

Co łączy Rowana Atkinsona, Keirę Knightley, Hugh Granta, i jeszcze kilka znajomych twarzy Brytyjskiego kina? „Love, actually”... I jeżeli wydaje wam się, że macie do czynienia z kolejną sztampową komedią romantyczną, to jesteście w błędzie. Nie mam szczerze powiedziawszy zielonego pojęcia dlaczego ale już od pierwszych minut filmu przysłowiowy „banan” nie znikał z mojej twarzy, ba, mało tego, pozostawał na niej jeszcze długo po jego zakończeniu. Wychodzi na to, że filmy powstające w „ojczyźnie Szekspira, Harrego Pottera i lewej nogi Davida Beckhama (w sumie prawej też)” są sto razy lepsze od komercjalnego chłamu powstającego w Hollywood… A o czym opowiada „To właśnie miłość”? O uczuciu, które zdaje się znajdować wszędzie. A dowodem na to jest wiele pomniejszych, na pierwszy rzut oka ze sobą nie związanych historii pokazujących najróżniejsze oblicza miłości okraszone naprawdę sporą dawką inteligentnego humoru. Naprawdę, polecam z całego (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) serca.

Dzieci… Nie znoszę małych drani… Wrzeszczą, brudzą potem znowu wrzeszczą… A jednak dla swoich rodziców są najcenniejszym skarbem. To czasami zadziwiające, do czego zdolni są rodzice dla swoich dzieci. Pierwszy film, który pokazuje do czego zdolny jest rodzic to „Okup”. Jedenastoletni syn Mela Gibsona, nieprzyzwoicie bogatego właściciela linii lotniczych zostaje porwany. Dzielny Mel zamiast zapłacić obiecuje nagrodę za głowę porywacza… Do czego doprowadzi przeciwstawianie się porywaczom? Zobaczcie sami. Bo przecież nie ma to jak wieczór spędzony przy dobrze zrobionej sensacji, może nie koniecznie godnej Oskara, ale z pewnością godnej uwagi.

Drugą historią o ojcu i dziecku jest „Rzeka Tajemnic”. Sam już nie wiem jak powinienem zakwalifikować ten film – czy jako sensację, kryminał a może thriller, ponieważ fabuła tego obrazu jest odrobinę bardziej skomplikowana. Historia i poszczególne wątki zwijają się, rozwidlają i łączą w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Kto tak naprawdę jest mordercą? Kto zasługuje na karę? Ile głęboko skrywanych sekretów musi wyjść na jaw, żeby sprawiedliwości stało się za dość? I czy zemsta może być prawdziwą sprawiedliwością… I pomyśleć, że Clint Eastwood kojarzy się bardziej ze starymi jak świat Westernami a nie świetną reżyserią…

Trzecią opowieścią opartą na tematyce rodzicielstwa jest „Waist Deep”, film który powinien spodobać się wszystkim fanom tak zwanej „czarnej muzyki” czyli rapu w stylu Snoop Doga czy Dr. Dre. Niestety, jak dla mnie taka oprawa muzyczna to minus – chyba już po prostu wyrosłem z rapu i hip-hopu, przerzucając się na odrobinę odmienne gatunki muzyczne. Sam film natomiast jest jakby ekranizacją tego, co próbują (oprócz kasy imprez i panienek) pokazać w swoich tekstach czarni raperzy, czyli to, że życie murzyna w Ameryce nie jest różowe, bo zaraz jak wychodzi z więzienia porywają mu dziecko i jest zmuszony, żeby kraść i zabijać tylko po to, aby móc zapłacić okup… Moim zdaniem filmidło raczej przeciętne, choć zapewne fani gatunku mnie zaraz zjedzą…

Albo mój gust uległ zmianie, albo naprawdę miałem do czynienia z cudem bożym. Widziałem sequel, który dorównał oryginałowi :) . Choć (jak zwykle zresztą do sequeli) do „Evana Wszechmogącego” podchodziłem raczej sceptycznie, to sam film zaskoczył mnie pozytywnie – jak przystało na raczej głupkowatą komedię był śmieszny i, jak przystało na głupkowatą komedię, nie należało się po nim spodziewać wzniosłej fabuły, a jednak historia o Noe z Nowego Jorku ma w sobie coś, co sprawia, że ogląda się ją przyjemnie, może nie tak przyjemnie jak filmy kultowe, ale na tyle przyjemnie, żeby dobrze się przy niej bawić. I duży plus dla jednego z moich ulubionych aktorów, Morgana Freemana, za Boską rolę… Dosłownie :D .

Tak sobie siedzę i tak sobie myślę… ile jeszcze można zrobić w Hollywood filmów o tańcu? Nie, żebym miał cos przeciwko, pod warunkiem, ze są dobre oczywiście, choć cała ta zabawa z obrazem i dźwiękiem robi się już odrobinkę monotonna. Następnym tego typu celuloidowym tworem jest „Honey”, z Jessicą Albą w roli głównej. Jakoś tak lubię tą aktorkę i chyba tylko dzięki niej nie mam za bardzo jak się przyczepić do filmu. Fakt – przeciętniak o fabule, która idzie z najnowszymi trendami w kinie, ale ogląda się go całkiem przyjemnie. No i chyba po raz pierwszy bohaterka nie chce tańczyć (bo to, to ona już potrafi) i woli zająć się choreografią do hip-hopowych teledysków…A czy jej się to uda (taa… jak byście już nie wiedzieli) to już trzeba zobaczyć samemu. A najlepiej we dwoje :P.

Panie i panowie, przejdźmy do tematyki wojskowej. W dzisiejszym odcinku przyjrzymy się dwóm filmom poświęconym konfliktom zbrojnym. Pierwszy z nich nosi jakże sugestywny tytuł „Za linią wroga” i opowiada o amerykańskim pilocie zestrzelonym w Bośni. Ale nie czepiajmy się fabuły – w końcu wszystkie filmy o wojnie polegają w gruncie rzeczy na strzelaniu i eksplozjach. Problem polega na tym, że „Behind Enemy Lines” nie ma chyba nic innego do zaoferowania widzowi, poza wspomnianymi wyżej fajerwerkami… I nie pomaga nawet nadrabiający miną Gene Hackman…

Drugi natomiast film wojenny to w moim odczuciu prawdziwy majstersztyk sztuki kinowej. Stalingrad, rok 1942, pojedynek dwóch snajperów na tle jednej z największych i najdłuższych bitew drugiej wojny światowej. Zadziwiająco dobrze pokazane warunki, w jakich prowadzone były działania wojenne w mieście, oraz spojrzenie na walkę zbrojną oczami nie jak zwykle szeregowca, którego zadaniem jest być mięchem armatnim, ale snajpera, specjalisty, którego otwarta walka nie interesuje, którego zadaniem jest eliminacja określonych celów… Jeżeli dodać do tego w miarę częste wyświetlanie „Wroga u bram” w polskiej telewizji mogę z całą stanowczością zakrzyknąć: do telewizorów, towarzysze!

W sumie to „Transformers” jest filmem, który nie ma w sobie ani krzty fabuły a jednak mi się podobał. Co prawda w niektórych walkach nie rozróżniałem jednego robota od drugiego, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało w podziwianiu efektów specjalnych. Ot taki sobie ciekawy i widowiskowy przerywnik ni to film akcji ni to komedia, dobra rzecz, żeby usiąść, obejrzeć, pośmiać się i zapomnieć pięć minut po projekcji. Fajna sprawa na nudne wieczory (bądź południa, zależy jak kto woli) kiedy albo nie ma się nic ciekawego do roboty, albo słońce przypieka tak mocno, że wyjście poza ocieniony ogródek (lub klimatyzowane mieszkanie) może grozić śmiercią lub trwałym kalectwem (a w najlepszym przypadku złażącą skórą ze spalonych pleców i kilkoma nieprzespanymi nocami bez balsamu do ciała...)

O tym filmie natomiast kiedyś było dosyć głośno… I nie dziwię się dlaczego, ponieważ „Labirynt Fauna” jest obrazem niezwykle ciekawym. Jest opowieścią, w której baśń przepełniona magią i dziwnymi istotami przeplata się z rzeczywistością w jej najbrutalniejszej z możliwych wersji, druga wojną światową. Dołączmy do tego świetną ścieżkę dźwiękową, podkreślającą nierealność zarówno części bajkowych jak i prawdziwych, jakby dająca do zrozumienia, że w normalnym świecie nie mogły by zdarzyć się ani jedne ani drugie, a otrzymamy idealny opis klimatu panującego w filmie. Cały obraz jest kwintesencją tego, jak kiedyś wyglądały baśnie, jak przykładowo te pisane przez braci Grimm, przed ich „ugrzecznieniem”, kiedy potwory były naprawdę krwawe i brutalne a nie jedynie odrobinę niepokojące. Znowu człowiekowi chce się powiedzieć „Dawno, dawno temu”…

Kolejnym, po „Labiryncie…” filmem nieanglojęzycznym jaki trafił w moje łapki w ostatnim czasie jest „Sierociniec” i muszę przyznać, że domeną dobrych filmów chyba przestanie być Ameryka, zalewająca nas ciągle takimi samymi tytułami, w których zmieniają się tylko aktorzy. „El Orfanato” jest nie tylko ciekawy, ale trzyma w napięciu do samego końca. Tajemnica jest przemyślana i ciekawie skonstruowana, a samo zakończenie przypomina mi połączenie najlepszej tradycji rodem z Silent Hill oraz wspomnianego jakiś czas wcześniej „Fatum”. Jeżeli więc natraficie na ten film to odpalcie go śmiało gdzieś tak w chwili, w której słońce powoli zaczyna chować się za horyzontem, lub w słabo oświetlonym pokoju. Nie powinniście żałować.

„Gangi Nowego Jorku” to chyba jedyny film z Leonardo Di Caprio, jaki jestem w stanie znieść bez krzywienia się podczas oglądania. Jakoś nigdy nie trawiłem tego aktora. No ale tutaj przynajmniej nie grał przystojniaka-podrywacza, tylko wojownika. Chociaż okres wojny secesyjnej w połączeniu z historią o pierwszych prawdziwych grupach przestępczych w Ameryce może wydawać się dziwny, zdaje się, że takie połączenie działa w kinie całkiem nieźle. Scorseze pokazał w swoim obrazie gangi, które walczą nie tylko z honorem, ale gangi, które zamiast nastawiać się na czerpanie zysków, posiadają swoje idee, za które gotowe są oddać życie… Serdecznie polecam nie tylko fanom „Titanica” :P.

Harvie Krumpet to może „zaledwie” 23 minutowa krótkometrażówka, ale za to tak ciekawie zrobiona i zabawna, że człowiek jest w stanie wybaczyć jej krótki czas trwania. Filmik opowiada o plastelinowym emigrancie z Polski, którego życie jest poprzeplatane pechowymi zbiegami okoliczności. Najlepiej klimat, jaki panuje w filmie opisała rekomendująca mi go znajoma: „Wszyscy uważają mnie za skończoną psychopatkę, kiedy im to polecam mówiąc, że mi się podobało i najczęściej długo się do mnie nie odzywają po złapanym po tym filmie dole. A ja po obejrzeniu go dostałam kopa z dalekosiężnym odrzutem.” Ktoś ma ochotę zaryzykować?

Kino Azjatyckie jest dziwne. A filmy, które trafiają do europejskiego odbiorcy są zazwyczaj superprodukcjami tamtejszego przemysłu kinematograficznego. Tak samo jest i z filmem „Hero”, którego oglądałem z podobnym nastawieniem, z jakim patrzałem na „The Fountain” – oba te filmy to bardziej dzieła sztuki nastawione na „ładne obrazki” i genialne ujęcia niż fabułę. Jedyne, co upodabnia „Hero” do tak znanych produkcji tamtejszego regionu świata jak „Crouching Tiger Hidden Dragon” czy „House of Flying Daggers” są sceny walki, przedstawione naprawdę niesamowicie. „Hero” mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy mają ochotę obejrzeć coś ładnego.

„Impostor” to film nakręcony na podstawie książki Philipa K. Dicka o tym samym tytule. Jest obrazem opowiadającym o człowieku, który z dnia na dzień z szanowanego obywatela staje się zwierzyną łowną. Uznany za androida, którego zadaniem jest zdetonowanie wbudowanej w jego ciało bomby Spencer Olam zmuszony zostaje do walki o własną tożsamość. Jeżeli ktoś lubi filmy science-fiction a jeszcze nie zapoznał się z tym obrazem, to naprawdę ma czego żałować. Dodam tylko jeszcze, że podobny motyw jest jedną z głównych osi, na których opiera się fabuła serialu Battlestar: Galactica…

Nowy Jork, Styczeń 1955 roku. Detektyw Harry Angel otrzymuje od niejakiego Louisa Cyphre zlecenie odnalezienia pewnego człowieka. Trop prowadzi do Nowego Orleanu, miasta, w którym na przemian króluje piekielny skwar i diabelskie ulewy... „Angel Heart”, znany w naszym kraju jako „Harry Angel” to film przesiąknięty typową ciężką i mroczną atmosferą kina noir, skutecznie podsycaną przez na wpół realną a na wpół magiczną fabułę i mocno basowe, bluesowe kawałki przygrywające w tle. Dodajmy do tego jeszcze Roberta de Niro w roli Louisa, czyli taki dodatkowy epizodyczny smaczek, a otrzymamy kawał porządnego kina na poziomie...

„36” to film o policjantach, choć przedstawionych odrobinę niekonwencjonalnie. Amerykanie przyzwyczaili nas do wizerunku dwóch typów policjantów – dobrego gliny, który wprawdzie łamie zasady, ale nie zniża się do zadawania z przestępcami i złego gliny – męty, która wydaje się z wierzchu ideałem a w środku jest przegniłym do szpiku kości przestępcą. Francuzi łamią ten stereotyp, wprowadzając dwóch rywalizujących ze sobą policjantów, z których obaj łamią w pewnym stopniu prawo. Jeden z nich bierze udział w morderstwie i chroni zabójcę, drugi natomiast doprowadza do śmierci kolegi po fachu. „36” warto zobaczyć, choćby ze względu na niebanalną fabułę i zaskakujące zwroty akcji.

Każdy, kto przerabiał już w szkole II Wojnę Światową powinien wiedzieć jaka była największa i najbrutalniejsza bitwa zeszłego stulecia. Tak. Chodzi o „Stalingrad”. I taki tytuł nosi opisywany przeze mnie film. Jest to opowieść o krwawej wojnie, pokazana dość nietypowo, bo oczami wielkich przegranych w tej bitwie – Niemców. Przeżycia wojenne bohaterów „Stalingradu” przypominają mi odrobinę przeżycia bohatera „Czasu Apokalipsy” – filmowa wojna zmienia ich życie nie do poznania, dosłownie przerzucając ich przez prawdziwe piekło. Bardzo podobało mi się w tym obrazie przedstawienie samego konfliktu – wojna na ekranie wygląda naprawdę prawdziwie i nie jest to wcale pocieszający obrazek...

„Każdy kto twierdzi, że „Jeux d'enfants” to lekka i miła francuska komedia romantyczna to znaczy że na pewno nie obejrzał go nawet do połowy. Komedia owszem, ale psychopatyczna. I zakończenie też pozostawia piętno zdrowego pokopania.” A jako, że zazwyczaj na pokopane filmy patrzy mi się bardzo przyjemnie (do końca życia nie zapomnę „Donniego Darko”) to jak można się łatwo domyślić „Miłość na żądanie” oglądałem z wielką przyjemnością. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na temat gry, jaką prowadzą między sobą bohaterowie filmu – zapraszam serdecznie do oglądania.

Zostańmy jeszcze przez chwilę w temacie filmów psychopatycznych, bo oto przed wami „Mechaniczna Pomarańcza” Kubricka. Film jak na czasy w których go nakręcono niezwykle brutalny i kontrowersyjny. I choć dzisiaj sceny gwałtów czy pobić nikogo w kinie nie szokują, no może poza grupą silnie związaną z pewnym radiem, to film dalej dość dokładnie pokazuje świat zepsuty przemocą. Film jednak nie należy do prostych w odbiorze, szczególnie przez specyficzny slang jakim porozumiewają się bohaterowie oraz dosyć trudną w interpretacji tematykę. „Pomarańczę” można albo polubić od pierwszego wejrzenia, albo, również od pierwszego wejrzenia odrzucić i zmieszać z błotem. Wszystko tak naprawdę zależy od widza.

Co powiecie na film w starym dobrym stylu, w którym kule latają częściej niż komary na mazurach a twardzi faceci z poważnymi minami bawią się w gangsterów? Takim właśnie filmem jest „Last Man Standing”, lub jak kto woli „Ostatni Sprawiedliwy” z jednym z moich ulubionych aktorów – Brucem Willisem. Oprócz Willisa dodatkowym atutem świadczącym w moich oczach na plus dla tego filmu jest okres prohibicji, czyli gorące lata 30’ zeszłego stulecia. W małym miasteczku Jericho, gdzieś w Teksasie od lat prężą na siebie nawzajem muskuły dwa gangi. Delikatna równowagę sił niszczy pojawienie się człowieka znikąd – Johna Smitha, który ma zamiar na tej drobnej wojence zarobić... Film mogę polecić wszystkim, którzy mają zamiar dobrze się bawić podczas oglądania nie przejmując się zbytnio ilością trupów, skupiając na podziwianiu widoczków...

Kolejnym obrazem jest „Podejrzany”, film mroczny i przygnębiający, w którym co prawda mamy zbrodnię, mamy podejrzanego i mamy policjanta, który chce rozwiązać sprawę, ale zamiast śledztwa mamy przesłuchanie. Przesłuchanie którego wynik zdawało by się jest od początku przesądzony a widz zastanawia się już tylko czy podejrzanemu (a może winowajcy?) uda się wywinąć sprawiedliwości, czy może czeka go zasłużona kara. W miarę rozwoju fabuły Gene Hackman w roli policjanta wyciąga na światło dzienne coraz to mroczniejsze tajemnice małżeńskie podejrzanego, granego przez Gene Hackmana i jego żonę, w którą wcieliła się Monica Belucci. Świetny film, świetne zakończenie i genialny obraz, w którym nic nie jest tym, czym wydaje się być na pierwszy rzut oka.

Jedziemy dalej, tym bardziej, że znów mamy Hackmana w roli przestępcy. Tym razem jest on członkiem Ku Klux Klanu, który oczekuje na wyrok śmierci po przeprowadzeniu zamachu bombowego, w którym zginęło dwoje dzieci. Jego ostatnia deską ratunku jest Chris O’Donnell, wcielający się w rolę wnuka terrorysty, który pomimo niechęci otoczenia i ciągłych porażek powoli odkrywa nie tylko szczegóły zbrodni sprzed lat, ale również tajemnice, o których cała jego rodzina starała się zapomnieć. „Komora”, bo o tym filmie mowa, jest trzymającym w napięciu thrillerem, to adaptacja książki Grishama o tym samym tytule. Chcecie zobaczyć jak to wszystko się skończy? Serdecznie zapraszam...

Czas na odrobinę historii. „Trzynaście dni” to, widziana oczami jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Kennedy’ego panorama jednego z największych kryzysów czasów zimnej wojny – kryzysu kubańskiego. Choć widzowie doskonale wiedzą jak to wszystko się skończy, to mimo tego napięcie zarówno na ekranie jak i na widowni rośnie z każdą minutą. Pomimo prawdziwości historii jaką widzimy na ekranie zwroty akcji nas zaskakują a wizje tego, co mogło by się w filmie za chwilę zdarzyć są niemal przerażające. Warto dodać, że zdjęcia do „Trzynastu dni” nakręcił Polak, Andrzej Bartkowiak.

Mieliśmy już dzisiaj sensacje, mieliśmy thrillery, pora więc na coś z zupełnie innej beczki. Gdy zasiadałem do tego obrazu byłem nastawiony sceptycznie. Pomimo oświadczeń, że film z pewnością będzie mi się podobał, sam jakoś w to nie wierzyłem. Myliłem się. „Malena” to opowiedziana w prawdziwie włoskim stylu historia kobiety, widziana oczami nastolatka, będącego jednym z jej adoratorów. Obrazy stworzone w wyobraźni chłopaka w filmie mieszają się z bolesnymi obrazami rzeczywistości i przeciwnościami losu, z jakimi musi zmierzyć się uderzająco piękna Malena (W tą role wcieliła się Monica Belucci), będąca obiektem pożądania nie tylko młodych lecz i starych mieszkańców małego sycylijskiego miasteczka. Dodajmy do tego jeszcze burzliwy dla Włoch okres drugiej wojny światowej a otrzymamy naprawdę porządny kawał kina.

Musze to napisać. Mój umysł został właśnie wyprany do białości. Obejrzałem najbardziej niesamowity film w swoim życiu. Takiej ilości absurdu i niekonsekwencji w wykonaniu, było nie było, gwiazd Hollywood chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem. A widziałem "Martwicę Mózgu". Zniosłem fakt, że facet był w stanie przeskoczyć hmm... tak na oko jakieś 30 metrów z jednego wieżowca na drugi. W końcu w Matrixie tez tak robili i nikt sie nie czepiał. Zniosłem (choć tu już ciężej było to przełknąć) że facet jest w stanie (sic) podkręcić kulę wystrzeloną z pistoletu, ale odpadłem w 53 minucie filmu, gdy okazało się, że istniejące od (tu wpisz dużą liczbę) lat bractwo zabójców odbiera rozkazy zamachu od... krosna. I mam na myśli krosno - taką maszynę tkacką. Ktoś jeszcze ma zamiar wybrać się na "Wanted"?

Odsapnijmy troszkę. Odsapnijmy w miejscu, w którym ci dobrzy zazwyczaj heroicznie wygrywają a ci źli kończą nie tak do końca najlepiej. Odsapnijmy przy "Dark Knight", czyli najnowszej odsłonie przygód Batmana. Bo, choć trwający ponad 2h film do arcydzieł zaliczony być nie może i chyba nawet nie powinien, to nadaje się całkiem nieźle na spędzenie kilku chwil dobrze się bawiąc w kinie. Bo jest to typowa produkcja kinowa - rozmach strasznie traci, gdy ogląda się go w tv/na kompie. No i nie mogę oczywiście nie wspomnieć tutaj o fenomenalnym (choć na ekranie nierozpoznawalnym pod make-upem) Heath Ledger'em, znanym chyba najlepiej z "Tajemnicy Brookeback Mountain". Choćby z jego powodu "Mrocznego Rycerza" warto obejrzeć.

Kolejny obraz, "A Scanner Darkly", to film stworzony dość nietypową techniką. Został nakręcony normalnie, aktorzy, scenografia - wszystko było prawdziwe, natomiast podczas montażu zostało przerobione tak, aby uzyskać efekt filmu animowanego. A zagrały w nim takie gwizdy jak Winona Ryder czy Keanu Reeves. Film opowiada o ćpunie, uzależnionym od Substancji A, o imieniu Bob oraz policjancie imieniem Fred, działającym pod przykrywką i chcącym przymknąć Boba. Cały problem polega na tym, że Substancja A rozdziela świadomość na dwie części, przez to Fred nie zdaje sobie sprawy, że tak naprawdę jest Bobem i ściga sam siebie. Gdy wreszcie cała sprawa wychodzi na jaw okazuje się, że to, co widzieliśmy na filmie to tylko pierwsza matrioszka, która kryje w sobie kolejną i kolejną i kolejną... Naprawdę ciekawy obraz, do tego zrobiony w dość nietypowy sposób. Nie mogę nie polecić.

Przeniesiemy się teraz w świat okraszony domieszka cyberpunku. Świat "Dziwnych Dni", świat przełomu tysiąclecia, które dla wielu okaże się końcem. Niby mamy tutaj zwyczajną opowiastkę kryminalną z zabójca w roli głównej, mamy tutaj byłego gliniarza, który niby nie chce ale musi znaleźć sprawcę, mamy też zamordowanego wpływowego ,jak to się poprawnie mówi? Afroamerykanina? Ale cała ta potrawa, stworzona z dość pospolitych składników zostaje nam podana w nietypowej formie, okraszona nowymi przyprawami. Pomimo swoich lat w filmie można odczuć prawdziwy klimat futuryzmu, i choć nie przypomina on "Blade Runnera" to jednak pozostawia w człowieku podobne odczucia nihilizmu. Nie żałuję ani minuty spędzonej przy tym filmie. Może "Strange Days" to nic wybitnego, ale z pewnością ogląda się go całkiem przyjemnie.

I na koniec zostawiam sobie trzy filmy, ale opisane jako jeden obraz. Chodzi mi o trylogie "Matrixa", która w moich oczach jest niesamowicie nierówna a moje zdanie o całości zmienia się po każdym filmie. Bezspornie najbardziej zaskakującym, pomysłowym i nietypowym był pierwszy Matrix i o nim nie muszę chyba już nic więcej pisać. Film, który stał sie klasykiem już miesiąc po swojej emisji w kinach. I wszystko było by świetnie, gdyby nie pojawiła się druga część. "Reaktywacja" była bowiem w moich oczach najgorszą rzeczą, jaka mogła sie "Matrixowi" przytrafić. Nie dość, że fabuła znacznie słabiej wypada na tle pierwowzoru, to nawet w zasadzie nie ma na co patrzeć poza specjalnymi efektami. "Rewolucje" troszkę ratują sytuację, lecz wciąż brakuje im tego"czegoś" co miał w sobie niedościgniony protoplasta serii. Gdybym miał oceniać poszczególne części to "Matrix" byłby filmem typu "musisz zobaczyć, zanim umrzesz", "Rewolucje" otrzymały by kategorie "nic nadzwyczajnego, ale zawsze można się dobrze pobawić patrząc" natomiast "Reaktywacja" stała by się filmem "tylko dla fanatyków serii".

„Stardust” to bajka. I nie jest to bynajmniej zarzut, bo bajki w takiej obsadzie jaką jest Michelle Pfeifer i Robert De Niro ogląda się z prawdziwa przyjemnością. W „Gwiezdnym Pyle” jest wszystko, co powinno znaleźć się w prawdziwej bajce, czy nawet baśni – czary, królowie, wiedźmy, przeznaczenie, miłość i porządny kawał happy endu. I możecie powiedzieć, że jestem dziecinny, ale naprawdę dobrze bawiłem się przy tym filmie. Przypuszczam, że reagowałem dokładnie tak samo, jak reagował by mój 5 letni kuzyn – głównych bohaterów polubiłem od razu, złych z miejsca znienawidziłem. Zgodzę się, że nie jest to kino wysokich lotów, ale nie znaczy to, że tylko przy tego typu obrazach człowiek może bawić się w najlepsze. Całość dopełnia wspaniała muzyka skomponowana przez Ilan’a Eshkeri’ego, jednego z twórców ścieżki dźwiękowej do „Helikoptera w Ogniu”.

Film o którym teraz napisze na stałe wymazał z mojego życiorysu prawie 4 godziny. Ale nie wydaje mi się, żeby był to czas stracony. Po dwóch godzinach, czyli mniej więcej w połowie „Doktora Żywago”, co prawda przechodziłem chwile kryzysu, i myślałem ,że nie dotrwam do końca za jednym posiedzeniem, ale akurat wtedy akcja filmu z raczej spokojnej znów ruszyła i pozwoliła mi wysiedzieć kolejne 2h. No ale nic dziwnego, że film trwa tak długo – jego akcja rozciąga się na przestrzeni 30 lat. Opowiada o miłości, która jest w stanie trwać nawet pomimo narastającego wokoło szaleństwa najpierw wojny a później rewolucji, a wszystko zostało okraszone, czy tez może oszronione, mrozem Mateczki Rosji. Oprócz pięknej Keiry Knightley warto przyjrzeć się podczas oglądania postaci Paszy Antipowa, granego przez Krisa Marshall’a, która wręcz idealnie pokazuje człowieka, którego wiara w ideały rewolucyjne sprowadziła ku smutnemu końcu. No ale przecież rewolucja zawsze pożera swoje dzieci, prawda?

Hollywood przyzwyczaiło mnie do bajek dla dużych dzieci, pokroju Wanted, w którym grupa światowych super-zabójców słucha rozkazów od maszyny tkackiej (i nikogo to nie dziwi) albo fabuła zdaje się odchodzić na drugi plan oddając swoje miejsce efektom specjalnym, jak choćby w dwóch ostatnich częściach „Matrixa”. Tymczasem „Stranger than Fiction” pokazało że jednak można jeszcze zobaczyć film z zaskakująca fabułą – nawet jeśli ma być to film wyprodukowany na zgniłym zachodzie. Jakie było moje pierwsze skojarzenie związane z filmem? „Love Actually”, choć to prawdopodobnie przez Emmę Thompson. Później pojawiły się jeszcze skojarzenia związane z „48 stronami”, gdy przypomniałem sobie jeden z przypisów, który mówił o wywoływaniu złośliwego demona, pojawiającego się w najbardziej intymnych sytuacjach po to, aby głośno komentować. Zacząłem się nawet zastanawiać jak by to było posiadać własnego osobistego narratora... To po prostu trzeba zobaczyć.

Na pierwszy ogień idą (całą serią) filmy „autobusowe” czyli takie, które puszczane są niczemu się nie spodziewającym podróżnikom na dalekich trasach, a mające na celu zając ich czymś, żeby nie chlali albo nie narzekali kierowcy. Jednym z tych filmów był stary i jakże popularny w tego typu podróżach „Ace Ventura” z Jimem Carreyem i jego gumową twarzą, której śmieszności i absurdu nie zniszczą nawet kreacje w takich filmach jak „Man from the Moon” czy „Truman Show”, i ten film o dziwo oglądałem z przyjemnością, gdyż od samego początku aż do głupawego końca doskonale wiedziałem czego mam się spodziewać. No i mam jakiś sentyment do Carreya.

Drugim będącym moim zdaniem porażką jeśli chodzi o moje nastawienie do autobusowej kinematografii, natomiast będącym śliczną kreacją podobno najprzystojniejszego aktora filmowej sceny Brytyjskiej, czyli Hugh Granta i już nie tak ciekawą Julią Roberts „Nothing Hill”. Oglądało by się przyjemnie, gdyby nie doskwierały mi uciskane przez oparcie fotela kolana. Ale za to z siostrą udało nam się podpatrzeć w mijającym nas w czechach busie jeszcze większą porażkę jeśli chodzi o dobór filmów do widowni, bo mianowicie jacyś turyści oglądali „Butelki Zwrotne”. Stawiam moje przyszłe miliony wygrane w totolotka, że przynajmniej połowa tych ludzi nic nie zrozumiała z tego filmu.

Z tytułów, jakich nie udało mi się przespać (choć usilnie się starałem) udało mi się zapamiętać jeszcze „Littleman’a”, będącego skrajnie idiotyczną komedią o czarnych gangsterach, z których jeden jest idiotą a drugi krasnalem udającym niemowlę, a do którego zalet mogę zaliczyć chyba jedynie fakt, iż znudziłem się tak mocno, że na następnym filmie, jakim był „Bodyguard”, zasnąłem niczym wyżej wymieniony bobas.

No i na koniec perełka, „Snakes on a Plane” z Samuelem L Jacksonem w roli wrażego agenta FBI walczącego z setką jadowitych gadów na pokładzie samolotu linii Pacific Air, a wszystko to, aby uchronić od śmierci jedynego świadka zabójstwa. Nierealne? To oglądnijcie sobie „Oko” – to dopiero jest nierealne. No ale w każdym razie Samuelowi mogę wybaczyć grę w czymś takim za jego wspaniałą dykcję w momentach, w których wymawia słowo „Motherfucker” (wybaczcie słownictwo). Aż się łezka w oku kręci a człowiek ma ochotę raz jeszcze wrócić do „Pulp Fiction”.

Na tym kończymy filmy autobusowe, ale broń boże nie kończymy z filmami w ogóle. Bo jako kolejny obraz na tapecie ląduje „Cloverfield” (wiem, że późno mi się zebrało na oglądanie tego filmu, ale jakoś czas człowieka zawsze goni). Film, który można albo z miejsca polubić albo znienawidzić. Ja należę do tej pierwszej grupy. Nakręcony ciekawą i przywołującą ciepłe wspomnienia z „Blair Witch Project” techniką „kamery z ręki bohatera”, opowiada taką zmodyfikowaną wersję „Godzilli”. I mogło by się wydawać, ze takie połączenie science-fiction i horroru nie wypali, a jednak całość ogląda się całkiem przyjemnie. Efekty specjalne nie rażą w oczy, a obraz zniszczeń jakoś nie przypomina jedynie bezmyślnej rozwałki. Polecam.

Jakoś tak niedawno pisałem o niekonsekwencji i absurdzie. I takie właśnie jest „The Happening” – niekonsekwentne i absurdalne. Bo o ile sama koncepcja roślin zabójców jest kusząca, to sposób jaki scenarzyści wybrali do zabijania jest raczej kiepskim żartem. Otóż nieznane chemikalia jakoby wyłączają w mózgu człowieka wszelkie zahamowania, co w krótkim czasie ma owocować nieprzemożoną chęcią popełnienia samobójstwa. Ha ha. Jakże się śmiejemy. Choć Mark Wahlberg (którego prawdopodobnie będzie można zobaczyć w roli Max’a Payne w nadchodzącej długimi krokami ekranizacji gry o tym samym tytule) stara się jak może, ogrom kretynizmu na centymetr kwadratowy taśmy filmowej daje się go przytłaczać. Zdecydowanie wolałem go w „Złocie Pustyni”.

Ale dość już gniotów na dziś. Pora na „Blues Brothers”. Przebojowy film o przebojowych braciszkach jest już praktycznie obrazem kultowym, choć jego remake’y jakoś nie powalają na kolana. Jednakże z kronikarskiego obowiązku streszczę go może pokrótce: Dwójka braci, Elwood i Jake, wyruszają w podróż po Chicago, aby zebrać do kupy swój zespół i wraz z nim zdobyć pieniądze na ratowanie sierocińca w którym się wychowali. Tytułowi „Bracia Blues” to zresztą również zespół który grał główne role w filmie, a akompaniowało im wiele gwiazd sceny muzycznej, takich jak Ray Charles czy John Lee Cooper. Ktoś ma ochotę posłuchać bluesa?

Kolejnym muzycznym filmem na dziś jest adaptacja musicalu (będącego adaptacją książki – yay!) „Phantom of the Opera”. Nie przeszkadzało mi wcale a wcale, że historię tą słyszałem już setki razy w najróżniejszych formach i adaptacjach. Choć fabuły tak na dobrą sprawę nie ma tam żadnej (a przynajmniej żadnej znaczącej) to film jest wręcz obrzydliwie ładny wizualnie i dźwiękowo. No ale w końcu to adaptacja musicalu, więc chyba nie powinienem narzekać . A kawałek tytułowy podoba mi się bardziej niż późniejszy cover w wykonaniu Nightwisha.

„Spirited Away” też niszczy. Jak na anime to zostałem nim bardzo pozytywnie zaskoczony. Co prawda wiedziałem, że nie mogę spodziewać się durnot typu czarodziejka z księżyca, ale i tak zaskoczenie pozostaje. Bo nie dość, że animacje są ładne, to jeszcze fabuła wciąga i jednocześnie inspiruje. W jakiejś takiej urokliwej magii kojarzącej się człowiekowi z sennymi marzeniami, a której jest pełno w tym obrazie można spokojnie zatonąć, nawet nie zdając sobie sprawy, że film wiąż trwa. Więc jeśli ktoś ma ochotę poznać historię dziewczynki, której rodzina została zamieniona w świnie a ona sama znalazła się w krainie duchów, i usilnie stara się teraz pomóc swoim „staruszkom”, to serdecznie polecam ten film. No ale podobno Hayao Miyazaki to klasyk gatunku.

Zmieńmy odrobinkę klimat, z bajkowego na bardziej mroczny. „Imię Róży” jest tak niepokojącą historią, pokazującą, przynajmniej moim zdaniem, ciemnotę i zabobon chrześcijaństwa, że aż nawet nie chce mi się o niej rozpisywać. Pocieszający jest natomiast morał, czy przesłanie jakie wyniosłem z filmu. A mianowicie, że nawet w czasach totalnej umysłowej ciemności znajdzie się jakaś osoba na tyle rozważna, że będzie starała się za wszelką cenę ratować światło wiedzy przed chcącymi ją zgasić „ciemniakami”. Całość dopełnia James Horner z naprawdę podkreślającą to, co widzimy na ekranie muzyką. No i nie można oczywiście zapomnieć o jednym z moich ulubieńców, czyli Sean’em Connerym, który, na co mógłby wskazywać przedrostek „Sir” przed imieniem, nadany za zasługi dla brytyjskiej kultury, wręcz genialnie wciela się w swoją postać.

Z jednej mrocznej historii przechodzimy teraz w następną. Tym razem serwuję wam meksykańsko-hiszpańską „La Zona”, opowiadającą o enklawie bogaczy, do której za sprawą trzech złodziejaszków wkrada się śmierć, brutalność, korupcja i kłamstwo. Los Angeles Times napisał, że film przypomina „Miasto Boga” i nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Choć tym razem zamiast slumsów Rio de Janeiro mamy ekskluzywną dzielnicę Mexico City, to brutalność i przemoc w gruncie rzeczy pozostają takie same. Jedynie w tym przypadku zawsze znajdą się środki, żeby policja przymknęła oko na to, co dzieje się za murem Zony. Choć jest to obraz mocno depresyjny, to z pewnością warty obejrzenia. I przemyślenia.
Ci użytkownicy podziękowali Tom Stone za ten post (w sumie 2):
remikeHolyWater
Awatar użytkownika
Robin Hood
Posty: 313
Rejestracja: 9 gru 2012, o 00:00
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 0
Podziękowania: 1 raz
Kontakt:

Powiedz, że skądś to przekleiłeś... Masakra :D

Ja mogę polecić następujące filmy :

Boisko bezdomnych - z Marcinem Dorocińskim jako byłym piłkarzem reprezentacji Polski, który ląduje na ulicy i tworzy z jemu podobnymi drużynę piłkarską. Świetnie podjęty i zrealizowany temat .

Obława - znowu Marcin Dorociński, koniec II WŚ na śląsku. Trzeba się mocno skupić, bo film jest chaotyczny w przekazie i dosyć ciężki.

Róża - i jeszcze raz Dorociński :D, zaraz po II WŚ i na Mazurach. Kawałek nieznanej nam historii. UWAGA ! Zapada w pamięć.

Kolej na jeden z najcięższych filmów jakie kiedykolwiek oglądałem - Stalker - z 1979 roku. Film nakręcony na podstawie Pikniku na skraju drogi Strugackich. Film ... dzieło ! Bo nie ma tutaj stricte fabuły, a poszczególne sceny łączy postać Profesora, Pisarza i Stalkera, który jest dla pierwszych dwóch przewodnikiem jak i sędzią. Nie polecam, jeśli nie jesteście odpowiednio nastawieni.

A jeśli chodzi o nastawienie :) - Opona (The Rubber ) - film o oponie, która swoją kinetyczną siłą zabija wszystko dookoła. Na pierwszy rzut oka może wydawać się kiczowata. Ale tak na prawdę to film o kręceniu filmu o oponie, a te dwa wątki w między czasie się rozmywają. Genialny pomysł. Aczkolwiek tutaj tez trzeba oglądać z odpowiednim "nastawieniem" :D

Symetria - to kolejny godny polecenia film o młodym osobniku, który został niesłusznie oskarżony i osadzony w więzieniu. Jego perypetie składają się na dosyć mocną fabułę i niezłe zakończenie.

Zejdźmy może z ciężkich tematów :P - Pieniądze to nie wszystko - jedna z najlepszych polskich komedii, z Kondratem na czele. Polecam kto jeszcze nie oglądał.

Wielka Wsypa - o transformacji w Polsce po 89r. i pewnym banku :) - fikcja, ależ jakże wymowna.

Wielki Szu - świetna rola Nowickiego. PRL od trochę innej strony.

Pogoda na jutro - strasznie niedoceniany film Stuhrów. Niby komedia, niby dramat. Ale polecam.

Zmieńmy może klimaty :)

Pitch Black oraz Kroniki Riddicka - dla mnie kultowy aczkolwiek zapomniany film Sci-Fi.

Firefly - serial był dla niektórych słaby, dla innych jednym z lepszych. Dla tych pierwszych powstała wersja kinowa. I bardzo dobrze, bo jest to już dla mnie klasyka Sci-Fi.

Lock, Stock and Two Smoking Barrels, Snatch - klasyki Ritchiego. Brytyjski humor.Nie do opisania. Polecam !

Święci z Bostonu - tak jak wyżej Tom napisał ;)

Fight club / Podziemny Krąg - Film szybki, zaskakujący i z bardzo dobrą fabułą. Polecam wpatrywać się w szczegóły od samego początku.


Na razie tyle, bo już mnie głowa boli od tych filmów :P
Awatar użytkownika
Hitman
Posty: 1195
Rejestracja: 17 gru 2012, o 07:36
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Neverwhere
Podziękował: 38 razy
Podziękowania: 27 razy
Kontakt:

Catra pisze: Powiedz, że skądś to przekleiłeś... Masakra :D
Taa, z Worda :D
Awatar użytkownika
Robin Hood
Posty: 313
Rejestracja: 9 gru 2012, o 00:00
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 0
Podziękowania: 1 raz
Kontakt:

Przypomniała mi sie jeszcze jedna seria : Tropa de elite - brazyliski film kryminalno-sensacyjny. Genialnie przedstawiona sytuacja w favelach i korupcji w Policji. Polecam.
Awatar użytkownika
Hitman
Posty: 1195
Rejestracja: 17 gru 2012, o 07:36
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Neverwhere
Podziękował: 38 razy
Podziękowania: 27 razy
Kontakt:

Jeszcze Was trochę pomęczę:

Przy okazji poprzedniego posta zapomniałem wspomnieć o „Awake”, no ale zazwyczaj tak to się kończy gdy człowiek idzie do kina a nie na film. A co mogę o „Przebudzeniu” napisać? Cóż, Jessica Alba w roli czarnego charakteru to z pewnością odświeżająca nowość, historia może nie jest najwyższych lotów, ale potrafi zaskoczyć i „szarpnąć” i choć film dziełem sztuki nie jest, to jeśli chodzi o typowe kino rozrywkowe – nie mam do niego żadnych zastrzeżeń. Niektóre motywy są może lekko naciągane, ale nie jest to tak widoczne jak choćby w „Wanted”.

Nadeszła pora na odrobinkę klasyki. Znacie pana imieniem Tim Burton? No więc ostatnio zdarzyło mi się przypomnieć sobie dwa jego filmy animowane, a jednym z nich był „Corpse Bride”, czyli „Gnijąca Panna Młoda”. Film ten jest wręcz typowym obrazem Burtona – groteskowym, zaskakującym, dowcipnym i rozśpiewanym, jak na „bajkę” przystało. Opowiada historię chłopaka, który przez przypadek zaręczył się z... trupem. Można by napisać „An epic tale about love and romance in the land of the dead”. Inteligentny humor skrzy się na każdym kroku a zabawa konwencją w wykonaniu Burtona to czysta poezja. I jak tu go nie kochać, skoro dodatkowo głosów postaciom użyczyli między innymi Johny Deep i Helena Bohnan Carter…

No i drugi Burtonowski obraz, czyli „Miasteczko Halloween” (lub jak kto woli „Nightmare Before Christmas”) opowiadające o mitycznej krainie wiecznego straszenia, której mieszkańcy postanawiają nagle zorganizować nie tylko swoje święto, ale wziąć się również do promowania wśród ludzkości Gwiazdki. W tym celu muszą nie tylko uwięzić Mikołaja, lecz również przygotować odpowiednie prezenty. A jak im to wychodzi? Komicznie, mrocznie, ślicznie i zdecydowanie nie dla małych dzieci. Bo co prawda konwencja jest bajkowa, to nie przypuszczam, żeby milusińscy przepadali za monstrami spod łóżka tudzież wyskakującymi z szafy. Jeśli macie więc ochotę na odrobinę czarnego humoru, zapraszam do oglądania – naprawdę warto.

Ruchomy Zamek Hauru (za cholerę nie potrafię pojąć dlaczego u Amerykańców jest „Howl’s Moving Castle”) to kolejny obejrzany przeze mnie Miyazaki, który, w przeciwieństwie do „Spirited Away” z klimatem tracącym fantasy, trąci steampunkiem. I, podobnie jak w przypadku „Spirited…”, tak mocno jak nie pasuje mi anime jako gatunek filmowy, tak mocno oczarował mnie „Zamek…”. Historia opowiedziana w filmie mówi o wojnie, o jaj bezsensie, o przyjaźni i, choć w dość pokrętny sposób, o miłości. Jak zwykle w filmach Miyazakiego genialnie zostały wykreowane postacie drugo, czy wręcz trzecioplanowe, które zostały dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Tak więc, jeśli ktoś podobnie jak ja do fanów gatunku nie należy to wbrew pozorom nie musi omijać tego tytułu szerokim łukiem. Natomiast samym fanom ani „Zamku…” ani jego twórcy przedstawiać już chyba nie trzeba.

Zmieniamy teraz odrobinkę klimat, i ruszymy na pustynię. Ruszymy tam śladem amerykańskich żołnierzy piechoty morskiej, zwanych przez samych siebie „Jarhead” – słoikogłowi. Cóż, film do najprzyjemniejszych nie należy, lecz chyba nie to było jego celem. Obraz Sama Mendesa nakręcony na podstawie powieści (czy raczej wspomnień) Anthony'ego Swofforda pokazuje bezsens amerykańskich działań zbrojnych podczas pierwszej wojny w zatoce perskiej. Pokazani w filmie żołnierze zamiast walczyć ćwiczą, lub zabawiają się na różnorakie sposoby, a gdy przychodzi co do czego wojna okazuje się filmem. Główny bohater jest świadom bezsensu panującego wokół, lecz nie ma pojęcia jak sobie z nim poradzić. Bo jak można sobie poradzić z wojną, na której nie wystrzeliło się nawet jednego pocisku? Moim pierwszym wrażeniem po obejrzeniu „Jarhead’a” był „Czas Apokalipsy”, choć w zmienionej formie i pokazujący zupełnie inne oblicze bezsensu. W filmie Coppoli żołnierze wariują widząc okropności wojny, natomiast w filmie Mendesa wariują, lecz z nudów. Jeśli w filmie potrzebujesz akcji – obejrzyj „Helikopter w Ogniu”, jeśli jednak zamiast walki chcesz zobaczyć coś z zupełnie innej niż zazwyczaj perspektywy – obejrzyj „Jarhead”…

I z groteskowości przechodzimy w metafizyczny koszmar. Kolejnym filmem będzie bowiem „The Machinist” z wręcz genialna kreacją Chrisiana Bale’a (znanego ostatnio głównie z „Batmanów”). Film o cierpiącym na paskudną wręcz bezsenność pracowniku fabryki można spokojnie włożyć na tą samą półkę „psychorylców” jak „Requiem dla Snu”, „Memento” czy „Fight Club”. Jest to obraz o tym, jak bardzo zmienić człowieka może poczucie winy i wyrzuty sumienia. O tym, jak własne grzechy popełnione w przeszłości mogą zniszczyć życie w teraźniejszości. I wreszcie o tym, jak własny umysł może namieszać sam sobie. Choć historia o Trevorze Rezniku nie jest bynajmniej budująca, wręcz przeciwnie, jest w stanie człowieka mocno zdołować, to jest w stanie również zaskoczyć, zadziwić i wręcz wystraszyć. Patrząc na zmagania wychudzonego i niewyspanego Bale’a zaczynamy się sami zastanawiać co tak naprawdę jest prawdą a co iluzja stworzoną przez dręczony własnymi postępkami umysł. Film trzyma nas w napięciu aż do samego końca, dlatego też z dziką rozkoszą polecam go wszystkim spragnionym dobrego kina.
Ci użytkownicy podziękowali Tom Stone za ten post:
HolyWater
Awatar użytkownika
VIP
Posty: 4061
Rejestracja: 3 gru 2012, o 11:48
Podziękował: 175 razy
Podziękowania: 58 razy
Kontakt:

Tom Stone -> naprawdę widziałeś to wszystko "ostatnio"? :P A jeśli tak to jak interpretujesz to słowo? :P Bo ja rozumiem to jako okres kilku najbliższych dni ;)
Poza tym jeśli mam być szczery to czytanie o kilkudziesięciu filmach pod rząd z jednego(!) postu jest strasznie toporne dla odbiorcy, byś pogrubił chociaż tytuły albo co.
Też mogę opisać kilkadziesiąt filmów, które oglądałem np. od 1 stycznia, ale po co, skoro i tak tego nikt nie przeczyta a jak już przeczyta to z wątpliwą przyjemnością ;)
Ograniczajmy się do maks 5 pozycji na post ;)
Catra -> nazwa wątku to "co ostatnio widzieliście" a nie "co polecacie" :P Zresztą do tego drugiego wystarczyłby link do swojego filmweba ;)
Awatar użytkownika
Robin Hood
Posty: 313
Rejestracja: 9 gru 2012, o 00:00
Płeć: Mężczyzna
Podziękował: 0
Podziękowania: 1 raz
Kontakt:

Szczerze ? :D To 70% moich pozycji obejrzałem w przeciągu ostatnich 7 dni. Kilka nawet w TV leciało.

Takie filmy można oglądać w kółko :]
Awatar użytkownika
Łowca
Posty: 43
Rejestracja: 15 mar 2013, o 14:30
Podziękował: 0
Podziękowania: 0
Kontakt:

Wczoraj obejrzane Poklosie i calkiem dobry kawalek kina. Oczywiscie w Polsce bylo wielkie halo, bo film przedstawial Polakow w zlym swietle. Dla mnie mocne 8/10
ODPOWIEDZ