
Forumowe recenzje gier
- Posty: 222
- Rejestracja: 27 sty 2013, o 07:33
- Płeć: Mężczyzna
- Podziękował: 0
- Podziękowania: 1 raz
- Kontakt:
Recenzja gry Call of Juarez: Więzy Krwi.
W kowboja się bawił : as11as
Wreszcie wyszło! Taki był zapewne okrzyk fanów na wieść o premierze. Więzy krwi są prequelem, opowiadającym wydarzenia sprzed wydanej w 2006 roku części pierwszej. Będzie w nim trochę rzucania dynamitem, jeżdżenia końmi, pojedynkowania się. Tak, tak spokojnie strzelanie też będzie.
„W dwóch wrogich sobie szańcach patrzymy śmierci w twarz”
Przytoczeniem tego fragmentu wiersz, jakżeby pasującego do większości gry , chciałbym rozpocząć naszą recenzję. Braci MacCallów poznajemy w okopach Georgii, walczących w obronie Konfederacji i rodziny przed wojskami unii. O ile na początku wszystko się udaje, pod koniec jeden z żołnierzy przekazuje braciom rozkaz mówiący im, że mają zaniechać obronę i udać się na następne pozycje obronne. Nie mogąc znieść myśli o tym, że ta decyzja oznacza wydanie wyroku na jego rodzinę mieszkającą na farmie blisko ich pozycji, pozostaje im tylko jeden wybór. Dezercja. O w pierwszej misji musimy kierować znanym z pierwowzoru Ray’em, a w drugiej jego bratem Thomasem, większość misji daje nam swobodny wybór wyboru między bohaterami.
Złoto! Złoto! Złoto! Znalazłem złoto!
Najlepiej w całej produkcji prezentuje się fabuła. Szczytny cel ratowania rodziny szybko ustępuje poszukiwaniu osławionego skarbu Juarez. Na Oscara zasługują świetne wprowadzenia do misji opowiadane przez najmłodszego z MacCallów Williama. Poszukiwania skarbu jednak szybko się komplikują, kiedy bohaterowie spotykają w Meksyku piękną Marisę nastawiającą ich przeciwko sobie. Bracia odwiedzą także m. in. Miasto duchów oraz indiańską wioskę. Naprzeciw bohaterów staną także główny antagonista części pierwszej Juarez, oraz szalony generał Konfederatów Jeremy Barnsby. Według mnie największym plusem serii jest jednak różnorodność lokacji od okopów Georgii do skarbca Majów.
Ale żeby atrakcji nie było za mało.
W grze prócz zwyczajnej walki występuje także dużo aktywności pobocznych mniej lub bardziej obowiązkowych np. pojedynki, wysadzanie mostu, a także strzelanie z armaty do parostatku w czasie jednej misji ( Nie. Nie powiem w której, sami to sprawdźcie). Ponadto między niektórymi misjami możemy pozwiedzać świat i wykonywać misje poboczne lub dokupywać amunicję w przydrożnych sklepach. Niestety misje nie są zbyt zróżnicowane zwykle polegają na dostaniu się do danego punktu na mapie i wystrzeleniu wszystkiego co oddycha, czasami tylko zdarzają się takie perełki jak np. ochrona budowniczych mostu przed Indianami.
Nam strzelać nie kazano, myśmy sami chcieli.
Kiedy jednak już do walki dojdzie wrogów możemy się pozbywać na wiele sposobów od zasypania ich ołowiem, do zabicia przy pomocy lampy. Jak już pisałem w grze występuje podział na dwóch braci, natomiast każdy z nich diametralnie różni się od siebie, każdy preferuje też inne narzędzia wyrządzania krzywdy bliźnim. Thomas preferuje walkę na średni dystans, a jego ulubioną bronią są różnego rodzaju karabiny. Ray to natomiast, podobnie jak w części pierwszej chodzący czołg mogący posługiwać się dwoma rewolwerami na raz i lubiący stały grunt oraz walkę na krótki dystans . Każdy z braci ma także swój własny, dostępny tylko dla niego arsenał. W przypadku Thomasa jest to łuk i noże do rzucania, a także umożliwiające wspinaczkę lasso , a jego brat posiada wspomnianą już umiejętność używania dwóch rewolwerów na raz oraz dynamit i mój ulubiony przenośny karabin gatlinga. Jednak nawet zróżnicowanie broni uniwersalnych nie jest małe: 7 różnego rodzaju pistoletów i rewolwerów, 1 jednoręczna i 1 dwuręczna strzelba, 2 karabiny snajperskie i dostępny w niektórych misjach stacjonarny gatling. Do każdej broni prócz gatlinga, noży do rzucania i dynamitu, możemy kupować lub zdobywać po wrogach ulepszone wersje. Najciekawszym metodą eliminacji jest jednak tryb koncentracji ładowany poprzez zabijanie wrogów.
Koń też się przyda
W grze wierzchowce występują niestety stosunkowo rzadko. Niestety nie są też one zbyt pomocne, gdyż jedyną ich funkcją jest zwiększenie szybkości postaci, a z uwagi na niezbyt dobre sterowanie wystarczy niewysoki płotek i musimy iść na piechotę. Konie choć trochę niedopracowane, na Dzikim Zachodzie są jednak według mnie rzeczą niezastąpioną.
Multiplayer
O ile kampania wypadła bardzo dobrze, to multiplayer po kilku dniach unikałem szerokim łukiem. Początkowo multiplayer wydawał się wyśmienity. Dużo trybów gry, dobrze zaprojektowane lokacje, sporo grywalnych postaci, co jest też minusem, ale o tym później i nagradzanie wiernych i dobrych graczy szybszym odblokowywaniem postaci. Po wychwaleniu multiplayera czas na wypisanie wad. W czasie meczu możliwe jest chomikowanie gotówki lub wydawanie jej na polepszenia postaci, trwa to tylko jeden mecz, a dodatkowo jeśli trafi się pod koniec meczu, a większość graczy ulepsza postacie ma się sporo pod górkę. Walka jest też według mnie nieciekawa, a wiele map, aż się prosi o campienie za snajperką.
Plusy
- duże zróżnicowanie lokacji i broni
- duża różnorodność charakterów
- dwóch bohaterów
- interesująca fabuła…
Minusy
- … którą da się przewidzieć
- niedopracowany multiplayer
- niedopracowana jazda konna
Ocena końcowa gry według mnie: 7+/10
W kowboja się bawił : as11as
Wreszcie wyszło! Taki był zapewne okrzyk fanów na wieść o premierze. Więzy krwi są prequelem, opowiadającym wydarzenia sprzed wydanej w 2006 roku części pierwszej. Będzie w nim trochę rzucania dynamitem, jeżdżenia końmi, pojedynkowania się. Tak, tak spokojnie strzelanie też będzie.
„W dwóch wrogich sobie szańcach patrzymy śmierci w twarz”
Przytoczeniem tego fragmentu wiersz, jakżeby pasującego do większości gry , chciałbym rozpocząć naszą recenzję. Braci MacCallów poznajemy w okopach Georgii, walczących w obronie Konfederacji i rodziny przed wojskami unii. O ile na początku wszystko się udaje, pod koniec jeden z żołnierzy przekazuje braciom rozkaz mówiący im, że mają zaniechać obronę i udać się na następne pozycje obronne. Nie mogąc znieść myśli o tym, że ta decyzja oznacza wydanie wyroku na jego rodzinę mieszkającą na farmie blisko ich pozycji, pozostaje im tylko jeden wybór. Dezercja. O w pierwszej misji musimy kierować znanym z pierwowzoru Ray’em, a w drugiej jego bratem Thomasem, większość misji daje nam swobodny wybór wyboru między bohaterami.
Złoto! Złoto! Złoto! Znalazłem złoto!
Najlepiej w całej produkcji prezentuje się fabuła. Szczytny cel ratowania rodziny szybko ustępuje poszukiwaniu osławionego skarbu Juarez. Na Oscara zasługują świetne wprowadzenia do misji opowiadane przez najmłodszego z MacCallów Williama. Poszukiwania skarbu jednak szybko się komplikują, kiedy bohaterowie spotykają w Meksyku piękną Marisę nastawiającą ich przeciwko sobie. Bracia odwiedzą także m. in. Miasto duchów oraz indiańską wioskę. Naprzeciw bohaterów staną także główny antagonista części pierwszej Juarez, oraz szalony generał Konfederatów Jeremy Barnsby. Według mnie największym plusem serii jest jednak różnorodność lokacji od okopów Georgii do skarbca Majów.
Ale żeby atrakcji nie było za mało.
W grze prócz zwyczajnej walki występuje także dużo aktywności pobocznych mniej lub bardziej obowiązkowych np. pojedynki, wysadzanie mostu, a także strzelanie z armaty do parostatku w czasie jednej misji ( Nie. Nie powiem w której, sami to sprawdźcie). Ponadto między niektórymi misjami możemy pozwiedzać świat i wykonywać misje poboczne lub dokupywać amunicję w przydrożnych sklepach. Niestety misje nie są zbyt zróżnicowane zwykle polegają na dostaniu się do danego punktu na mapie i wystrzeleniu wszystkiego co oddycha, czasami tylko zdarzają się takie perełki jak np. ochrona budowniczych mostu przed Indianami.
Nam strzelać nie kazano, myśmy sami chcieli.
Kiedy jednak już do walki dojdzie wrogów możemy się pozbywać na wiele sposobów od zasypania ich ołowiem, do zabicia przy pomocy lampy. Jak już pisałem w grze występuje podział na dwóch braci, natomiast każdy z nich diametralnie różni się od siebie, każdy preferuje też inne narzędzia wyrządzania krzywdy bliźnim. Thomas preferuje walkę na średni dystans, a jego ulubioną bronią są różnego rodzaju karabiny. Ray to natomiast, podobnie jak w części pierwszej chodzący czołg mogący posługiwać się dwoma rewolwerami na raz i lubiący stały grunt oraz walkę na krótki dystans . Każdy z braci ma także swój własny, dostępny tylko dla niego arsenał. W przypadku Thomasa jest to łuk i noże do rzucania, a także umożliwiające wspinaczkę lasso , a jego brat posiada wspomnianą już umiejętność używania dwóch rewolwerów na raz oraz dynamit i mój ulubiony przenośny karabin gatlinga. Jednak nawet zróżnicowanie broni uniwersalnych nie jest małe: 7 różnego rodzaju pistoletów i rewolwerów, 1 jednoręczna i 1 dwuręczna strzelba, 2 karabiny snajperskie i dostępny w niektórych misjach stacjonarny gatling. Do każdej broni prócz gatlinga, noży do rzucania i dynamitu, możemy kupować lub zdobywać po wrogach ulepszone wersje. Najciekawszym metodą eliminacji jest jednak tryb koncentracji ładowany poprzez zabijanie wrogów.
Koń też się przyda
W grze wierzchowce występują niestety stosunkowo rzadko. Niestety nie są też one zbyt pomocne, gdyż jedyną ich funkcją jest zwiększenie szybkości postaci, a z uwagi na niezbyt dobre sterowanie wystarczy niewysoki płotek i musimy iść na piechotę. Konie choć trochę niedopracowane, na Dzikim Zachodzie są jednak według mnie rzeczą niezastąpioną.
Multiplayer
O ile kampania wypadła bardzo dobrze, to multiplayer po kilku dniach unikałem szerokim łukiem. Początkowo multiplayer wydawał się wyśmienity. Dużo trybów gry, dobrze zaprojektowane lokacje, sporo grywalnych postaci, co jest też minusem, ale o tym później i nagradzanie wiernych i dobrych graczy szybszym odblokowywaniem postaci. Po wychwaleniu multiplayera czas na wypisanie wad. W czasie meczu możliwe jest chomikowanie gotówki lub wydawanie jej na polepszenia postaci, trwa to tylko jeden mecz, a dodatkowo jeśli trafi się pod koniec meczu, a większość graczy ulepsza postacie ma się sporo pod górkę. Walka jest też według mnie nieciekawa, a wiele map, aż się prosi o campienie za snajperką.
Plusy
- duże zróżnicowanie lokacji i broni
- duża różnorodność charakterów
- dwóch bohaterów
- interesująca fabuła…
Minusy
- … którą da się przewidzieć
- niedopracowany multiplayer
- niedopracowana jazda konna
Ocena końcowa gry według mnie: 7+/10
- Posty: 38
- Rejestracja: 4 lut 2013, o 15:27
- Płeć: Mężczyzna
- Podziękował: 0
- Podziękowania: 3 razy
- Kontakt:
To ciężka, przyprawiająca o ciarki na plecach produkcja, która z pewnością nie nadaje się na podchoinkowy prezent. Nie wcielamy się w niej w bohatera, który musi uratować świat/siebie/przyjaciół przed złem, tylko w przedstawiciela tej drugiej strony - tytułowego Lucjusza Dantego, syna pewnego polityka, który w dniu swoich szóstych urodzin dowiaduje się, że jego prawdziwym ojcem jest sam Lucyfer. I jeszcze tego samego dnia popełnia swoje pierwsze morderstwo. A skoro użyłem słowa "pierwsze", to domyślacie się pewnie, że przyjdzie pora na kolejne. Tak, i to wiele.
Na pierwszy rzut oka Lucjusz wygląda na grzecznego, Bogu ducha winnego chłopca, który przynosi ze szkoły same dobre oceny. Co prawda nieco nazbyt milczącego, co nie powinno przyprawiać go o nadmiar kolegów. W praktyce jednak jest to istny szatan, który w wieku lat sześciu popełnia swoje pierwsze morderstwo. I drugie, trzecie, czwarte... i tak dalej. Każde z nich z zimną krwią, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Każde w taki sposób, by wyglądało na nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Czy Lucjusz wam przypadkiem kogoś nie przypomina? No tak, pewnie, każdemu powinien się on skojarzyć z głównym szwarccharakterem filmowej serii "Omen". Rzeczywiście, projektanci Lucka wzorowali się na nim tak bardzo, że podczas kierowania nim momentami można się zapomnieć. A czy zło zostało tutaj pozostawione samemu sobie? Oczywiście, że nie. Naprzeciwko szatańskiej barykady stoi pewien dzielny detektyw, który próbuje wyjaśnić serię popełnianych przez nas zabójstw.
Mordowanie kolejnych ofiar to w Lucius chleb powszedni. Pod tym względem gra przypomina chociażby serię Hitman. Zabijać musimy z pomysłem, aby każdy martwy osobnik wyglądał na ofiarę nieszczęśliwego wypadku. Oczywiście nie możemy dać się zauważyć. W tym celu kryjemy się w cieniu i zacieramy ślady, które mogłyby wspomnianemu detektywowi dać odpowiedź na pytanie: "co tu się, u licha, dzieje?". Cały czas czuwa nad nami tatuś, od którego możemy otrzymać w prezencie nadnaturalne moce, pomocne w mordowaniu.
Każdy miłośnik skradanek i przygodówek - a przy okazji może horrorów - pomyśli pewnie, że to idealna gra dla niego. Niestety, rzeczywistość może się okazać diabelnie rozczarowująca. Lucius jest liniowy jak książka (nic nie ujmując książkom - gry to jednak gry i oczekuje się od nich choć odrobiny swobody) i prosty jak rozciągnięty sznur. Misje są co prawda różnorodne, ale w każdej z nich od samego początku doskonale wiemy, co mamy zrobić, a w trakcie wypełniania szatańskiego obowiązku jesteśmy prowadzeni za rączkę (przez samego Lucyfera?). Przemierzanie lokacji, takich jak chociażby duży, pusty dom, bywa też potwornie nudne. Lucius porusza się powoli, więc eksplorowanie kolejnych pomieszczeń idzie jak po grudzie. A jeśli chodzi o określanie Luciusa mianem horroru, to uważam takie zachowanie za zdecydowanie przesadzone. Grę należy wyróżnić za klimat, ale tak naprawdę trudno się w niej bać. W końcu sami stajemy po tej drugiej stronie i to my mamy siać postrach.
Na tym minusy Luciusa się nie kończą. Należy zupełnie szczerze przyznać, że gra została wykonana w potworny sposób. Jest z technicznego punktu widzenia przestarzała, miejscami wręcz brzydka. Często oglądamy efekty różnorakich błędów i niedoróbek - dziwnie poruszającego się bohatera czy przycinające się tu i ówdzie postacie. Fabuła jest ciekawa, z zaciekawieniem obserwuje się losy napastowanych przez nas ludzi, ale śledzenie jej psują fatalnie napisane dialogi.
Bohater, fabuła, klimat - gdyby wszystkie pozostałe elementy Luciusa były tak dobre, jak one, mielibyśmy do czynienia z grą co najmniej przyzwoitą. A tak niestety otrzymaliśmy produkt niedorobiony, przestarzały wizualnie i nużący. Jeśli wizja wcielenia się w diabelską latorośl pociąga was na tyle, by spróbować - spróbujcie. Być może docenicie to, co twórcom Luciusa się udało.
Plusy:
+ dobrze opracowany bohater
+ ciekawa fabuła
+ to nie horror, ale klimat trzyma poziom
+ różnorodne lokacje
Minusy:
- nużąca rozgrywka
- brak swobody w działaniu
- przestarzała grafika
- niedoróbki techniczne
- kiepskie dialogi
Na pierwszy rzut oka Lucjusz wygląda na grzecznego, Bogu ducha winnego chłopca, który przynosi ze szkoły same dobre oceny. Co prawda nieco nazbyt milczącego, co nie powinno przyprawiać go o nadmiar kolegów. W praktyce jednak jest to istny szatan, który w wieku lat sześciu popełnia swoje pierwsze morderstwo. I drugie, trzecie, czwarte... i tak dalej. Każde z nich z zimną krwią, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Każde w taki sposób, by wyglądało na nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Czy Lucjusz wam przypadkiem kogoś nie przypomina? No tak, pewnie, każdemu powinien się on skojarzyć z głównym szwarccharakterem filmowej serii "Omen". Rzeczywiście, projektanci Lucka wzorowali się na nim tak bardzo, że podczas kierowania nim momentami można się zapomnieć. A czy zło zostało tutaj pozostawione samemu sobie? Oczywiście, że nie. Naprzeciwko szatańskiej barykady stoi pewien dzielny detektyw, który próbuje wyjaśnić serię popełnianych przez nas zabójstw.
Mordowanie kolejnych ofiar to w Lucius chleb powszedni. Pod tym względem gra przypomina chociażby serię Hitman. Zabijać musimy z pomysłem, aby każdy martwy osobnik wyglądał na ofiarę nieszczęśliwego wypadku. Oczywiście nie możemy dać się zauważyć. W tym celu kryjemy się w cieniu i zacieramy ślady, które mogłyby wspomnianemu detektywowi dać odpowiedź na pytanie: "co tu się, u licha, dzieje?". Cały czas czuwa nad nami tatuś, od którego możemy otrzymać w prezencie nadnaturalne moce, pomocne w mordowaniu.
Każdy miłośnik skradanek i przygodówek - a przy okazji może horrorów - pomyśli pewnie, że to idealna gra dla niego. Niestety, rzeczywistość może się okazać diabelnie rozczarowująca. Lucius jest liniowy jak książka (nic nie ujmując książkom - gry to jednak gry i oczekuje się od nich choć odrobiny swobody) i prosty jak rozciągnięty sznur. Misje są co prawda różnorodne, ale w każdej z nich od samego początku doskonale wiemy, co mamy zrobić, a w trakcie wypełniania szatańskiego obowiązku jesteśmy prowadzeni za rączkę (przez samego Lucyfera?). Przemierzanie lokacji, takich jak chociażby duży, pusty dom, bywa też potwornie nudne. Lucius porusza się powoli, więc eksplorowanie kolejnych pomieszczeń idzie jak po grudzie. A jeśli chodzi o określanie Luciusa mianem horroru, to uważam takie zachowanie za zdecydowanie przesadzone. Grę należy wyróżnić za klimat, ale tak naprawdę trudno się w niej bać. W końcu sami stajemy po tej drugiej stronie i to my mamy siać postrach.
Na tym minusy Luciusa się nie kończą. Należy zupełnie szczerze przyznać, że gra została wykonana w potworny sposób. Jest z technicznego punktu widzenia przestarzała, miejscami wręcz brzydka. Często oglądamy efekty różnorakich błędów i niedoróbek - dziwnie poruszającego się bohatera czy przycinające się tu i ówdzie postacie. Fabuła jest ciekawa, z zaciekawieniem obserwuje się losy napastowanych przez nas ludzi, ale śledzenie jej psują fatalnie napisane dialogi.
Bohater, fabuła, klimat - gdyby wszystkie pozostałe elementy Luciusa były tak dobre, jak one, mielibyśmy do czynienia z grą co najmniej przyzwoitą. A tak niestety otrzymaliśmy produkt niedorobiony, przestarzały wizualnie i nużący. Jeśli wizja wcielenia się w diabelską latorośl pociąga was na tyle, by spróbować - spróbujcie. Być może docenicie to, co twórcom Luciusa się udało.
Plusy:
+ dobrze opracowany bohater
+ ciekawa fabuła
+ to nie horror, ale klimat trzyma poziom
+ różnorodne lokacje
Minusy:
- nużąca rozgrywka
- brak swobody w działaniu
- przestarzała grafika
- niedoróbki techniczne
- kiepskie dialogi
- Posty: 38
- Rejestracja: 4 lut 2013, o 15:27
- Płeć: Mężczyzna
- Podziękował: 0
- Podziękowania: 3 razy
- Kontakt:
DMC: Devil May Cry - motyw graficzny
Po pierwsze - przerwanie historii dojrzałego Dantego i przeniesienie akcji do jego czasów młodzieńczych. Po drugie - oddanie projektu zachodniemu deweloperowi, a mianowicie zespołowi Ninja Theory (Enslaved: Odyssey to the West). Po trzecie - wyraźne "uzachodnienie" gry, polegające m.in. na zmianie Dantego w emo-chłopaka popalającego papierosy. Po czwarte - wyeksponowanie punktu trzeciego w jednym ze zwiastunów. To wszystko rozjuszyło wielbicieli Devil May Cry. Czy potrzebnie? Według mnie, absolutnie nie. DMC: Devil May Cry to moim zdaniem bardzo udane posunięcie, które okazało się dla serii czymś w rodzaju odświeżającej chusteczki higienicznej.
Nie mają tu znaczenia kolejne kontrowersje, dotyczące postaci Dantego, który nie jest już kambionem (pół-człowiekiem, pół-demonem), tylko nefilimem, a więc pół-demonem, pół-aniołem. Poza tym zmienił kolor włosów na kruczoczarny i chodzi ubrany niczym rockman. Odmieniono także jego otoczenie. W DMC: Devil May Cry nie poruszamy się już po średniowiecznych zamczyskach czy kościołach, tylko po nowoczesnych, korporacyjnych wieżowcach, w których urzędują demony naszych czasów, ogłupiający nas za pomocą mediów oraz napojów energetycznych. Jakaż realistyczna fikcja, prawda?
Ninja Theory przedstawiła w DMC: Devil May Cry także bliźniaka Dantego, Vergila. Tym razem walczy on z nami ramię w ramię. Naszym zadaniem w grze jest oczywiście - najogólniej rzecz ujmując - uratowanie świata. Ale poza tym podczas zabawy mamy okazję poznać historię dzieciństwa Dantego, a przynajmniej jej cząstkę. Niestety po jakości scenariusza widać, że tym razem Ninja Theory do napisania scenariusza wykorzystało swoich ludzi, a nie zatrudniło pisarzy z zewnątrz, tak jak to miało ostatnio w zwyczaju.
Nie znaczy to jednak, że fabuła DMC: Devil May Cry jest słaba. Jest po prostu średnich lotów. A poza tym, odpalając tę grę, większość z was i tak będzie liczyć przede wszystkim na widowiskową, wciągającą sieczkę, nieprawdaż? Jeśli należycie do tej grupy, to gwarantuję wam, że nikt nie będzie zawiedziony. Ninja Theory doskonale poradziło sobie z tematem, przygotowując nie tylko efektowne, ale również zróżnicowane pojedynki. Możecie zapomnieć o wykorzystywaniu ciągle tych samych combosów. Przeciwnicy są różnorodni i każdemu z nich trzeba przeciwstawić inne środki egzekucji. A Dante ma ich trochę. Przede wszystkim dysponuje dwoma rodzajami oręża - demonicznym oraz niebiańskim - pomiędzy którymi możemy się przełączać "w locie".
Z czasem możemy odblokowywać kolejne typy broni. Autorzy przygotowali takie cuda, jak potężne rękawice, szybkie lecz słabe ostrza czy lina, za pomocą której możemy przyciągać do siebie przeciwników. Na dodatek możemy Dantego uczyć nowych umiejętności, które przydadzą się w szczególności na wyższych poziomach trudności (szczególnie na poziomie "Piekło lub Piekło", na którym jeden cios wroga rozkłada nas na łopatki, hi, hi).
Walki w DMC: Devil May Cry dają ogrom frajdy. Sterowanie nie sprawia najmniejszych problemów, Dante wyprowadza ciosy płynnie, wręcz zwiewnie, a animacje - jego czy jego wrogów - ogląda się z przyjemnością. Jeśli lubisz widowiskowe, krwawe starcia przy użyciu broni białej, to przy nowej grze Ninja Theory zaspokoisz się w pełni.
W DMC: Devil May Cry nie zabrakło także elementów zręcznościowo-platformowych. Pomiędzy pojedynkami z wrogami musimy trochę poskakać i pomyśleć, aby móc przejść do kolejnej lokacji. Platformowe fragmenty rozgrywające się w świecie Limbo (w tłumaczeniu na polski - otchłań) - alternatywnej rzeczywistości, pełnej dziwnych i zarazem prześlicznych kreacji.
Technicznie DMC: Devil May Cry nie należy do ścisłej czołówki, ale pod względem artystycznym zostawia w tyle większość wydanych w ostatnich miesiącach gier. Ninja Theory popisało się kunsztem i wyobraźnią, wykonując w zasadzie wszystko - począwszy od postaci bohaterów, poprzez lokacje, a na starciach z bossami skończywszy. Projekty, kolorystyka i animacje zachwycają, przyprawiając niejednokrotnie o zawrót głowy (w pozytywnym sensie).
Okazało się, że ta cała burzliwa historia, o której wspomniałem w pierwszym akapicie, zakończyła się dla Dantego bardzo dobrze. DMC: Devil May Cry to bardzo, ale to bardzo dobry slasher, w pracach nad którym zarówno rzemieślnicy, jak i artyści dali z siebie wszystko. Pomimo że fabuła nie należy może do najwybitniejszych, grę przechodzi się z wielką przyjemnością - nie tylko za pierwszym razem, ale i za drugim, a kto wie, czy później nie podejdę do niej raz jeszcze...
Plusy:
+ udane eksperymenty Ninja Theory
+ mnóstwo frajdy z walczenia, biegania, skakania...
+ długa żywotność
+ widowiskowa oprawa
Minusy:
- co najwyżej dobra fabuła
Po pierwsze - przerwanie historii dojrzałego Dantego i przeniesienie akcji do jego czasów młodzieńczych. Po drugie - oddanie projektu zachodniemu deweloperowi, a mianowicie zespołowi Ninja Theory (Enslaved: Odyssey to the West). Po trzecie - wyraźne "uzachodnienie" gry, polegające m.in. na zmianie Dantego w emo-chłopaka popalającego papierosy. Po czwarte - wyeksponowanie punktu trzeciego w jednym ze zwiastunów. To wszystko rozjuszyło wielbicieli Devil May Cry. Czy potrzebnie? Według mnie, absolutnie nie. DMC: Devil May Cry to moim zdaniem bardzo udane posunięcie, które okazało się dla serii czymś w rodzaju odświeżającej chusteczki higienicznej.
Nie mają tu znaczenia kolejne kontrowersje, dotyczące postaci Dantego, który nie jest już kambionem (pół-człowiekiem, pół-demonem), tylko nefilimem, a więc pół-demonem, pół-aniołem. Poza tym zmienił kolor włosów na kruczoczarny i chodzi ubrany niczym rockman. Odmieniono także jego otoczenie. W DMC: Devil May Cry nie poruszamy się już po średniowiecznych zamczyskach czy kościołach, tylko po nowoczesnych, korporacyjnych wieżowcach, w których urzędują demony naszych czasów, ogłupiający nas za pomocą mediów oraz napojów energetycznych. Jakaż realistyczna fikcja, prawda?
Ninja Theory przedstawiła w DMC: Devil May Cry także bliźniaka Dantego, Vergila. Tym razem walczy on z nami ramię w ramię. Naszym zadaniem w grze jest oczywiście - najogólniej rzecz ujmując - uratowanie świata. Ale poza tym podczas zabawy mamy okazję poznać historię dzieciństwa Dantego, a przynajmniej jej cząstkę. Niestety po jakości scenariusza widać, że tym razem Ninja Theory do napisania scenariusza wykorzystało swoich ludzi, a nie zatrudniło pisarzy z zewnątrz, tak jak to miało ostatnio w zwyczaju.
Nie znaczy to jednak, że fabuła DMC: Devil May Cry jest słaba. Jest po prostu średnich lotów. A poza tym, odpalając tę grę, większość z was i tak będzie liczyć przede wszystkim na widowiskową, wciągającą sieczkę, nieprawdaż? Jeśli należycie do tej grupy, to gwarantuję wam, że nikt nie będzie zawiedziony. Ninja Theory doskonale poradziło sobie z tematem, przygotowując nie tylko efektowne, ale również zróżnicowane pojedynki. Możecie zapomnieć o wykorzystywaniu ciągle tych samych combosów. Przeciwnicy są różnorodni i każdemu z nich trzeba przeciwstawić inne środki egzekucji. A Dante ma ich trochę. Przede wszystkim dysponuje dwoma rodzajami oręża - demonicznym oraz niebiańskim - pomiędzy którymi możemy się przełączać "w locie".
Z czasem możemy odblokowywać kolejne typy broni. Autorzy przygotowali takie cuda, jak potężne rękawice, szybkie lecz słabe ostrza czy lina, za pomocą której możemy przyciągać do siebie przeciwników. Na dodatek możemy Dantego uczyć nowych umiejętności, które przydadzą się w szczególności na wyższych poziomach trudności (szczególnie na poziomie "Piekło lub Piekło", na którym jeden cios wroga rozkłada nas na łopatki, hi, hi).
Walki w DMC: Devil May Cry dają ogrom frajdy. Sterowanie nie sprawia najmniejszych problemów, Dante wyprowadza ciosy płynnie, wręcz zwiewnie, a animacje - jego czy jego wrogów - ogląda się z przyjemnością. Jeśli lubisz widowiskowe, krwawe starcia przy użyciu broni białej, to przy nowej grze Ninja Theory zaspokoisz się w pełni.
W DMC: Devil May Cry nie zabrakło także elementów zręcznościowo-platformowych. Pomiędzy pojedynkami z wrogami musimy trochę poskakać i pomyśleć, aby móc przejść do kolejnej lokacji. Platformowe fragmenty rozgrywające się w świecie Limbo (w tłumaczeniu na polski - otchłań) - alternatywnej rzeczywistości, pełnej dziwnych i zarazem prześlicznych kreacji.
Technicznie DMC: Devil May Cry nie należy do ścisłej czołówki, ale pod względem artystycznym zostawia w tyle większość wydanych w ostatnich miesiącach gier. Ninja Theory popisało się kunsztem i wyobraźnią, wykonując w zasadzie wszystko - począwszy od postaci bohaterów, poprzez lokacje, a na starciach z bossami skończywszy. Projekty, kolorystyka i animacje zachwycają, przyprawiając niejednokrotnie o zawrót głowy (w pozytywnym sensie).
Okazało się, że ta cała burzliwa historia, o której wspomniałem w pierwszym akapicie, zakończyła się dla Dantego bardzo dobrze. DMC: Devil May Cry to bardzo, ale to bardzo dobry slasher, w pracach nad którym zarówno rzemieślnicy, jak i artyści dali z siebie wszystko. Pomimo że fabuła nie należy może do najwybitniejszych, grę przechodzi się z wielką przyjemnością - nie tylko za pierwszym razem, ale i za drugim, a kto wie, czy później nie podejdę do niej raz jeszcze...
Plusy:
+ udane eksperymenty Ninja Theory
+ mnóstwo frajdy z walczenia, biegania, skakania...
+ długa żywotność
+ widowiskowa oprawa
Minusy:
- co najwyżej dobra fabuła
- Posty: 1209
- Rejestracja: 10 gru 2012, o 23:01
- Płeć: Mężczyzna
- Podziękował: 32 razy
- Podziękowania: 21 razy
- Kontakt:
Pozwalam sobie wkleić w ostatniej chwili honorową recenzję, żeby w statystykach konkursu nie wyglądało to tak źle. Czekałem aż ktoś coś wrzuci, ale chyba nikt nie był chętny.
Dead Island
Nie jestem świetnym pisarzem, recenzentem w ogóle, ale może kogoś zachęcę. Wielkimi krokami zbliża się kontynuacja jednej z lepiej sprzedających się na świecie polskich gier jakimi jest Dead Island. Warto w takim wypadku przypomnieć niektórym o jej istnieniu i zachęceniu przy okazji do zapoznania się z produkcją Techlandu. Nigdy nie jarałem się grami z zombie i innymi mutantami zagrażającymi ludzkości, ale Dead Island wciągnęła mnie jak mało która gra. Ostatnio miałem dość dużo czasu na granie i pozwoliłem sobie zapuścić się w dzicz. W dużej części jest to zasługa forumowej grupy giveaway-owej, bo pewnie do tej pory nie byłbym w stanie wydać 5$ na tą grę.
Do gry podszedłem z dystansem ze względu na tematykę i fakt, że nie lubię się często bać grając w gry.
Od początku wydawała się za prosta. Prosta ze względu na wybór postaci. Zacząłem grać Loganem, który jest specjalistą w broni rzucanej. W grze chyba najprościej rzucać w „zombiaków”, wtedy można trzymać je na dystans i wraz ze wzrostem umiejętności unicestwiać kilka na raz. Dużym minusem postaci, a może gry, jest gubienie wyrzuconej broni. Potrafi się schować pod zabitym przeciwnikiem, albo zostać w takim miejscu, że nie da się jej podnieść. Największym plusem postaci jest jej tryb furii. Furia, czyli bonusowy kilkusekundowy tryb zabijania. Logan w tym czasie rzuca nożami i w większości przypadków udawało się w tym czasie zabić bardzo duże grupy, jak i wiele bossów. Co do innych postaci, to Xian Mei jest specjalistką od broni siecznej, Sam B obuchowej, a Purna lubi broń palną. Sama rozgrywka jak już wspomniałem wydaje się być zbyt prosta, ale później nawet bronie rzucane nie pomagają i kilku zombie potrafiło mnie załatwić. W tym wypadku polecam wskakiwanie na różne przedmioty, a jest ich trochę i z nich atakowanie. Nie jest tak, że jest to panaceum na wszystkie osobniki, ale pomaga. Najciekawszą sprawą w samej grze jest modyfikowanie broni i zbieranie do niej składników. Zazwyczaj jest tak, że po śmietnikach i innych dziwnych miejscach jest nadmiar jednego ze składników, a tego którego potrzeba brakuje. Niestety nie można stworzyć broni jaką sobie wymyślimy, ale trzeba znaleźć na nią przepis. W wersji GOTY dostajemy od razu przepis na stworzenie broni z ostrzem piły tarczowej w postaci DLC. Coś czuję, że ktoś chciał na tym zrobić interes i wypuszczać DLC do różnych dziwnych broni, ale chyba nie znaleźli zainteresowania. Same przepisy na bornie dostajemy za wykonywanie zadań, tych pobocznych i głównych. Często w trakcie wykonywania jakiegoś zadania taki przepis gdzieś sobie leży. Same modyfikacje dodają do broni różnego rodzaju obrażenia w postaci najczęściej prądu i ognia, dodatkowo można zatruwać (zakażone i martwe) zombie. Najwięcej zabawy dają te prądowe 
Celem rozgrywki jednak nie jest modyfikowanie broni, co sprawia dużo frajdy, ale wykonanie zadania głównego. Nie lubię zdradzać fabuły, żeby komuś nie dać powodu do nie zagrania, a fabuła ma tutaj znaczenie. Przejście wątku głównego nie powinno zabrać wielu godzin, może udałoby się to w ponad 10 godzin. Najwięcej czasu zaś zajmuje zwiedzanie, które jest w różny sposób ograniczone. Czasem ograniczenie wynika z aktualnie wykonywanego zadania, czasem wymuszone jest to przez twórców. Zwiedzać można prawie wszystko co jest dostępne na mapie i zajmuje to sporo czasu. Mi zabrakło 2 rejonów do odwiedzenia z 72 jakie pokazuje zadanie do zaliczenia jako osiągnięcie steam. Same zadania w większości nie są trudne do wykonania nawet w pojedynkę. Dla głębszego poznania fabuły warto wykonać te poboczne. Całe szczęście zagrałem w grę długo po jej wydaniu i dostałem ją z DLC pokazującym wydarzenia z innego punktu widzenia. Nie zajmuje on wiele czasu, ale jest bardzo dobrym dodatkiem rozwiązującym dość zagadkową fabułę. Dzięki temu DLC z niecierpliwością czekam na dalszą część gry.
Miałem nadzieję, że będę mógł coś napisać o kooperacji, ale niestety nie udało mi się do tej pory z nikim umówić. Bardzo chciałbym spróbować eksterminacji zombie w cztery różne postaci. Może ktoś po przeczytaniu da się namówić
Na koniec zachęcam do kupienia Dead Island graczom lubiącym w grze przede wszystkim zwiedzanie, podziwianie widoków, sprawdzanie każdych zakamarków itd. Nawet jeśli ktoś nie lubi tej tematyki, to może się spodobać tak jak mi. Zwracając uwagę na fakt rozdawania przez 404.lowcygier.pl/raptr darmowych kopii tej gry oceniam opłacalną ceną za grę w wysokoći 10zł. Na koniec ważniejsze plusy i minus.
Plusy:
+ Prawdopodobnie kooperacja
+ Intrygująca fabuła po przejściu DLC
+ Modyfikacja borni
+ Zwiedzanie
Minus:
- Jak w wielu grach dziwne bugi w grafice i w interakcji z otoczeniem
Dead Island
Nie jestem świetnym pisarzem, recenzentem w ogóle, ale może kogoś zachęcę. Wielkimi krokami zbliża się kontynuacja jednej z lepiej sprzedających się na świecie polskich gier jakimi jest Dead Island. Warto w takim wypadku przypomnieć niektórym o jej istnieniu i zachęceniu przy okazji do zapoznania się z produkcją Techlandu. Nigdy nie jarałem się grami z zombie i innymi mutantami zagrażającymi ludzkości, ale Dead Island wciągnęła mnie jak mało która gra. Ostatnio miałem dość dużo czasu na granie i pozwoliłem sobie zapuścić się w dzicz. W dużej części jest to zasługa forumowej grupy giveaway-owej, bo pewnie do tej pory nie byłbym w stanie wydać 5$ na tą grę.
Do gry podszedłem z dystansem ze względu na tematykę i fakt, że nie lubię się często bać grając w gry.


Celem rozgrywki jednak nie jest modyfikowanie broni, co sprawia dużo frajdy, ale wykonanie zadania głównego. Nie lubię zdradzać fabuły, żeby komuś nie dać powodu do nie zagrania, a fabuła ma tutaj znaczenie. Przejście wątku głównego nie powinno zabrać wielu godzin, może udałoby się to w ponad 10 godzin. Najwięcej czasu zaś zajmuje zwiedzanie, które jest w różny sposób ograniczone. Czasem ograniczenie wynika z aktualnie wykonywanego zadania, czasem wymuszone jest to przez twórców. Zwiedzać można prawie wszystko co jest dostępne na mapie i zajmuje to sporo czasu. Mi zabrakło 2 rejonów do odwiedzenia z 72 jakie pokazuje zadanie do zaliczenia jako osiągnięcie steam. Same zadania w większości nie są trudne do wykonania nawet w pojedynkę. Dla głębszego poznania fabuły warto wykonać te poboczne. Całe szczęście zagrałem w grę długo po jej wydaniu i dostałem ją z DLC pokazującym wydarzenia z innego punktu widzenia. Nie zajmuje on wiele czasu, ale jest bardzo dobrym dodatkiem rozwiązującym dość zagadkową fabułę. Dzięki temu DLC z niecierpliwością czekam na dalszą część gry.
Miałem nadzieję, że będę mógł coś napisać o kooperacji, ale niestety nie udało mi się do tej pory z nikim umówić. Bardzo chciałbym spróbować eksterminacji zombie w cztery różne postaci. Może ktoś po przeczytaniu da się namówić

Na koniec zachęcam do kupienia Dead Island graczom lubiącym w grze przede wszystkim zwiedzanie, podziwianie widoków, sprawdzanie każdych zakamarków itd. Nawet jeśli ktoś nie lubi tej tematyki, to może się spodobać tak jak mi. Zwracając uwagę na fakt rozdawania przez 404.lowcygier.pl/raptr darmowych kopii tej gry oceniam opłacalną ceną za grę w wysokoći 10zł. Na koniec ważniejsze plusy i minus.
Plusy:
+ Prawdopodobnie kooperacja
+ Intrygująca fabuła po przejściu DLC
+ Modyfikacja borni
+ Zwiedzanie
Minus:
- Jak w wielu grach dziwne bugi w grafice i w interakcji z otoczeniem
- Posty: 386
- Rejestracja: 8 kwie 2013, o 21:02
- Płeć: Mężczyzna
- Podziękował: 6 razy
- Podziękowania: 4 razy
- Kontakt:
Moje narzekanie na Maksia. Profesjonalna recenzja Max Payne 3
Nigdy nie byłem fanem Max’a. Jedynkę zostawiłem w połowie, dwójki nawet nie tykałem. Zwyczajnie nie trafiały do mnie mechanizmy rozgrywki. Wałkowanie bullet-time’a na milion sposobów w różnych konfiguracjach to było dla mnie coś słabego. Gdy wyszła trzecia część, mimo pozytywnych recenzji zlałem ją, i czekałem. Gdy tylko dopadłem do gry którą kupiłem, o zgrozo, w edycji kolekcjonerskiej, zaczęło się wielkie narzekanie. Moje, i Max’a.
Wytłumaczcie mi, jak bohaterem gry można zrobić podpitego, wiecznie narzekającego łysego Amerykanina po czterdziestce biegającego w spoconym podkoszulku bo brazylijskiej faveli? Z głównego bohatera co i raz wylewają się teksty pozbawiające człowieka chęci do życia. Może i są zabawne, ale przez piętnaście minut, ale nie przez bite dziesięć godzin, potrzebne na przejście gry! Osobiście mając słuchać dobrej ironii, odpaliłbym jakąś youtubową lożę szyderców, a nie grał. Cholera, postacią która co i raz mówi że jest trupem i dla nikogo się nie liczy nie chce grać żaden gracz! Błagam Rockstar, nigdy więcej, bracia Marston w RDR był jeszcze spoko, ale Max to przegięcie pały.
Ok, koniec pastwienia się nad bohaterem. Czas na rozgrywkę. Wtórna do bólu, nudna, i próbująca zeszmacić gracza na milion sposobów. Przeciwnicy dostają po cztery kulki w brzuch i wstają. Ba, nawet nie umierają po celnym strzale w głowę. Niesamowite. Rozumiem, ukłon w stronę hardkorowców, ale nie na normalu! Oczywiście każda śmierć kończy się cofnięciem do ostatniego checkpointa, jakieś 20 minut drogi wstecz. A rozmieszczenie chceckpointów w komisariacie policji to srogi cios w ryj dla gracza. Mniej więcej w połowie gry przestałem używać bullet-time’a i strzału z unikiem, co znacząco ułatwiło rozgrywkę. Max po uniku bardzo powoli podnosi się z ziemi, często w tym czasie zdąży zginąć. I nie pomogą painkillery których jest, no cóż, jak na lekarstwo Człowiek zupełnie nie ma odruchu ich stosowania, a nawet podczas “last man standing” czyli momentu w którym trzeba zabić jednego przeciwnika aby dostać drugą szansę marnuje się jeden słoiczek drogocennych tabletek.
Do strony graficznej nie można się przyczepić, w tym elemencie gra została niesamowicie dopieszczona. Animacje Maxa są płynne, realistyczne (chociaż ciężko mówić o realizmie patrząc na skoki z dachu chwiejącego się budynku na łódź pełną uzbrojonych bandytów wykonane przez podpitego dziadka po pięćdziesiątce) i nie odnotowałem żadnych spadków płynności.
Strona muzyczna jest genialna. Jak to u Rockstara. Szczerze żałuję że OST dołączane do kolekcjonerki jest dostępne tylko cyfrowo, bo z chęcią wsłuchałbym się w te klimatyczne kawałki. Miód na złamane serce po graniu w nową odsłonę przygód gliniarza z Nowego Jorku. Szkoda, bo myślałem że się przekonam, a jestem prawie pewien, że gry nie skończę.
Plusiki
+Świetna Grafika
+Wszystko się sypie i wali, Euphoria robi swoje
+Muzyka!
+Klimat
Minusiki
-Maks to straszny zgred
-W niektórych momentach frustrująco trudna
-Fabułę pisano w wytwórni filmów klasy C
-Kamera potrafi wkurzyć
6/10 dla newbies
9/10 dla oldschoolowców
Nigdy nie byłem fanem Max’a. Jedynkę zostawiłem w połowie, dwójki nawet nie tykałem. Zwyczajnie nie trafiały do mnie mechanizmy rozgrywki. Wałkowanie bullet-time’a na milion sposobów w różnych konfiguracjach to było dla mnie coś słabego. Gdy wyszła trzecia część, mimo pozytywnych recenzji zlałem ją, i czekałem. Gdy tylko dopadłem do gry którą kupiłem, o zgrozo, w edycji kolekcjonerskiej, zaczęło się wielkie narzekanie. Moje, i Max’a.
Wytłumaczcie mi, jak bohaterem gry można zrobić podpitego, wiecznie narzekającego łysego Amerykanina po czterdziestce biegającego w spoconym podkoszulku bo brazylijskiej faveli? Z głównego bohatera co i raz wylewają się teksty pozbawiające człowieka chęci do życia. Może i są zabawne, ale przez piętnaście minut, ale nie przez bite dziesięć godzin, potrzebne na przejście gry! Osobiście mając słuchać dobrej ironii, odpaliłbym jakąś youtubową lożę szyderców, a nie grał. Cholera, postacią która co i raz mówi że jest trupem i dla nikogo się nie liczy nie chce grać żaden gracz! Błagam Rockstar, nigdy więcej, bracia Marston w RDR był jeszcze spoko, ale Max to przegięcie pały.
Ok, koniec pastwienia się nad bohaterem. Czas na rozgrywkę. Wtórna do bólu, nudna, i próbująca zeszmacić gracza na milion sposobów. Przeciwnicy dostają po cztery kulki w brzuch i wstają. Ba, nawet nie umierają po celnym strzale w głowę. Niesamowite. Rozumiem, ukłon w stronę hardkorowców, ale nie na normalu! Oczywiście każda śmierć kończy się cofnięciem do ostatniego checkpointa, jakieś 20 minut drogi wstecz. A rozmieszczenie chceckpointów w komisariacie policji to srogi cios w ryj dla gracza. Mniej więcej w połowie gry przestałem używać bullet-time’a i strzału z unikiem, co znacząco ułatwiło rozgrywkę. Max po uniku bardzo powoli podnosi się z ziemi, często w tym czasie zdąży zginąć. I nie pomogą painkillery których jest, no cóż, jak na lekarstwo Człowiek zupełnie nie ma odruchu ich stosowania, a nawet podczas “last man standing” czyli momentu w którym trzeba zabić jednego przeciwnika aby dostać drugą szansę marnuje się jeden słoiczek drogocennych tabletek.
Do strony graficznej nie można się przyczepić, w tym elemencie gra została niesamowicie dopieszczona. Animacje Maxa są płynne, realistyczne (chociaż ciężko mówić o realizmie patrząc na skoki z dachu chwiejącego się budynku na łódź pełną uzbrojonych bandytów wykonane przez podpitego dziadka po pięćdziesiątce) i nie odnotowałem żadnych spadków płynności.
Strona muzyczna jest genialna. Jak to u Rockstara. Szczerze żałuję że OST dołączane do kolekcjonerki jest dostępne tylko cyfrowo, bo z chęcią wsłuchałbym się w te klimatyczne kawałki. Miód na złamane serce po graniu w nową odsłonę przygód gliniarza z Nowego Jorku. Szkoda, bo myślałem że się przekonam, a jestem prawie pewien, że gry nie skończę.
Plusiki
+Świetna Grafika
+Wszystko się sypie i wali, Euphoria robi swoje
+Muzyka!
+Klimat
Minusiki
-Maks to straszny zgred
-W niektórych momentach frustrująco trudna
-Fabułę pisano w wytwórni filmów klasy C
-Kamera potrafi wkurzyć
6/10 dla newbies
9/10 dla oldschoolowców
Ostatnio zmieniony 12 kwie 2013, o 18:21 przez skalsonPL, łącznie zmieniany 1 raz.