
Pierwsze wrażenia ze Star Wars Jedi: Ocalały na Xbox Series X. Przyjemna rozgrywka, kiepska optymalizacja
Mało które kinowe uniwersum sprawdza się w formie gry wideo równie dobrze co Gwiezdne Wojny. Dlatego ubolewam, że tak rzadko mamy okazję do odpalenia na ekranach telewizorów kolejnych produkcji. Blisko cztery lata przyszło nam czekać na debiut Star Wars Jedi: Ocalały. Gra trafi na rynek jeszcze w tym tygodniu, a my już teraz mamy okazję podzielić się z wrażeniami z pierwszych godzin nowej przygody Cala Kestisa.
Dekada po Zemście Sithów, czyli pokłosie Rozkazu 66
W jednego z ostatnich Jedi wcielamy się po pięciu latach od zakończenia Star Wars Jedi: Upadły Zakonu. Cal przez ten czas nie próżnował. Bohater w pełni poświęcił się sabotowaniu Imperium na każdy możliwy sposób, co sprawiło, że stał się wrogiem publicznym numer jeden. Kestisa spotykamy ponownie niedługo po tym, jak wpadł w ręce łowców nagród. Kosmiczni tropiciele transportują go na Coruscant, w celu odebrania nagrody za głowę Jedi. Łatwo się domyślić, że protagonista pozostanie ubezwłasnowolniony tylko przez krótką chwilę. Po paru minutach otrzymujemy pełną kontrolę nad postacią i możemy od razu dojść do wniosku, że przez tyle lat za wiele się nie zmieniło. Zarówno w świecie Gwiezdnych Wojen, jak i samej rozgrywce.
System walki nadal bazuje na mechanizmach znanych z serii Dark Souls. Tutaj każdy ruch ma znaczenie, jedno porządne pchnięcie Szturmowca mieczem świetlnym sprawi, że adwersarz zaliczy zgon na miejscu. To samo tyczy się Cala, chwila nieuwagi może poskutkować znacznym obniżeniem paska życia. Od samego początku przygody do naszej dyspozycji zostają oddane aż dwa rodzaje miecza świetlnego. Podstawowy oraz podwójny, oba sprawdzają się w innych sytuacjach. Zwykły miecz nadaje się idealnie do pojedynków mano a mano, kiedy należy skupić się na jednym przeciwniku. Z kolei podwójne ostrze będzie pomocne w sytuacjach kryzysowych, gdzie Cal zostaje przytłoczony przez liczne zastępy wrogów, bowiem tego typu lightsaber został stworzony do walki z przeważającymi siłami Imperium.



Z biegiem gry rodzajów oręża będzie jeszcze więcej, jednak na samym początku mamy dostęp wyłącznie do dwóch mieczy i pokaźnego wachlarza mocy Jedi. Cal może przyciągać i odpychać wrogów (oraz niektóre przedmioty), zmanipulować ich myśli, żeby ich na chwilę ogłuszyć, czy też w wybranych momentach nakłonić do pomocy – oczywiście wbrew woli oponentów. To, co w systemie walki urzekło mnie najbardziej, to powrót motywu znanego z serii Jedi Knight. Miecze świetlne w końcu odcinają kończyny! Wiązki lasera zostawiają ślady na ciałach przeciwników, a dobrze wymierzony cios może sprawić, że Szturmowiec straci bezcenne ramiona, w czym pomogą nowe ruchy, odblokowywane za wbijanie kolejnych poziomów.
Rozwoju bohatera dokonuje się podczas medytacji, tak samo jak w poprzedniej odsłonie. Tym razem umiejętności Cala zostały podzielone na trzy kategorie: miecz świetlny, moc oraz przetrwanie. Do dyspozycji dostajemy dziewięć drzewek umiejętności, dzięki którym dostosujemy protagonistę pod własny styl rozgrywki. Na normalnym poziomie trudności odniosłem wrażenie, że Star Wars Jedi: Survivor jest znacznie łatwiejsze od swojego poprzednika. Ale po pierwszych kilku godzinach ciężko coś takiego rokować, skoro otrzymałem dostęp tylko do ułamka pełnego uzbrojenia, ani nawet nie dobrnąłem jeszcze do walki z żadnym większym bossem.
Metroidvania w sosie z Soulsów
Początkowe lokacje są stosunkowo liniowe. Coruscant zwiedza się jak po sznurku, chodząc od fabularnej wstawki, do fabularnej wstawki. Dopiero podczas prób cofnięcia się do poprzedniej miejscówki dotarło do mnie, jak skrupulatnie świat Star Wars Jedi: Survivor został zaprojektowany. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka przemierzamy liniowe korytarze, to wraz z dalszym postępem odblokujemy poukrywane tu i ówdzie skróty. Na przestrzeni pierwszej godziny kilka razy byłem w szoku, że urwane mosty i teoretycznie ślepe zaułki okazują się chwilę później łącznikiem z następnymi lokacjami. Pozostaje tylko się cieszyć, jeśli przez całą grę twórcy utrzymają tak wysoki poziom zaprojektowanego świata.
Świata, który jest niesamowicie szczegółowy. Klimat zaszczutego przez Imperium społeczeństwa uderza od pierwszych minut. Dolne warstwy Coruscant przywodzą na myśl cyberpunkową dystopię, a wielopoziomowe zabudowy sprawiają, że miejscami będziemy więcej skakać, niż rzeczywiście walczyć. Tak, w Star Wars Jedi Survivor nadal znajdziemy sporo elementów platformowych. Podwójne skoki, bieganie i wspinaczka po ścianach czy bujanie na linach to chleb powszedni dla protagonisty. Sterowanie jest nad wyraz responsywne, dzięki czemu przemieszczanie daje sporo satysfakcji. Miejscami byłem rozczarowany, że zamiast pokonywania kolejnej sekcji platformowej zostałem wrzucony w wir walki.
Nawet pomimo względnej liniowości pierwszych etapów, świat został zapełniony mnóstwem sekretów i opcjonalnych znajdziek. Dosłownie będziemy się potykać o nowe elementy kosmetyczne, rękojeści miecza czy odczytywane mocą echa przeszłości, pogłębiające historię danego miejsca. Niecenionym kompanem podczas eksploracji jest robocik BD-1 – tak samo uroczy jak kiedyś i równie użyteczny. BD potrafi hakować komputery Imperium, a tym samym odblokowywać nowe odnogi ścieżki prowadzącej gracza do głównego celu. Mało tego, w podbramkowych sytuacjach to właśnie niepozorny robot ratuje życie Cala.


Skazy na diamencie
Podczas ogrywania Star Wars Jedi: Ocalały największym zmartwieniem były problemy z wydajnością. Na konsoli Xbox Series X nawet w trybie wydajności nie możemy liczyć na wyświetlanie stałych 60 klatek na sekundę. Dodatkowo w tym trybie musimy zaakceptować obniżoną rozdzielczość, przez co gra prezentuje się mniej korzystnie, niż na wyższych ustawieniach. Najgorzej w tym wszystkim wypadają rozmazane modele postaci, których krawędzie miejscami są mocno poszarpane. W ustawieniach można wyłączyć między innymi aberrację chromatyczną i rozmycie ruchu, jednak z uwagi na niestabilny framerate, zrezygnowanie z tych opcji tylko pogarsza wyświetlany obraz. Taki obrót spraw smuci, tym bardziej że gra sama w sobie prezentuje się naprawdę ładnie, szczególnie pod kątem wyglądu lokacji. Obniżona jakość modeli rzuca się znacznie bardziej w oczy, kiedy bohaterowie stoją na tle dobrze wyglądających panoram. EA już teraz zapowiada prace nad rozwiązaniem tych problemów. Jedi Survivor ma otrzymać premierową łatkę, która może poprawić wydajność.
Kolejna kwestią, która wzbudziła moje obawy, są problemy ze sterowaniem. Elementy platformowe to czysta przyjemność, skakanie między lokacjami niemiłosiernie bawi, głównie z uwagi na świetny, responsywny model poruszania Calem. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o samej walce, w której podobnej responsywności nie odczułem. Możliwe, że jest to spowodowane wspomnianym wcześniej niestabilnym klatkarzem, który spada podczas większych potyczek, ale miejscami odnosiłem wrażenie, że postać nie reaguje tak, jak powinna. Zrobienie uniku czy próba zablokowania ataku Szturmowca nie zawsze były poprawnie rejestrowane, z uwagi na lekkie opóźnienie względem tego, co wklepywałem na kontrolerze.



We will watch your career with great interest
Na szczęście to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu. W końcu czujemy się rzeczywiście jak Jedi. Dobry balans między walką a elementami platformowymi zachęca do wykorzystania pełnego spektrum umiejętności Cala Kestisa i, co najważniejsze, nie pozwala się nudzić. Na wyszczególnienie zasługuje pełny polski dubbing, który ucieszy znaczną część graczy. Galaktyka pod butem Imperium jeszcze nigdy nie była tak sugestywna. Szturmowcy terroryzujący każdą płaszczyznę zurbanizowanego Coruscant wprowadzają duszną atmosferę. Jeśli pozostała część tej przygody utrzyma podobny poziom, to nawet pomimo początkowych problemów optymalizacyjnych Star Wars Jedi Survivor ma zadatki na jedną z najlepszych jednoosobowych gier osadzonych w uniwersum Gwiezdnych Wojen.
Kopię recenzencką gry Star Wars Jedi: Ocalały otrzymaliśmy dzięki życzliwości Monday Comms oraz Electronic Arts. Niestety ze względu na niewiele czasu, jaki nam dano na przygotowanie recenzji, jest ona nadal w przygotowaniu.