
Recenzja gry Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon. Do tanga trzeba dwojga
Graczom przyszło czekać na Bayonettę 3 aż osiem długich lat. Chyba nikt nie spodziewał się więc, że tak szybko przyjdzie nam wcielimy się ponownie w Cerezę. Nasza recenzja Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon odpowie na pytanie, czy zgrabnie bawiące się formułą PlatinumGames dobrze zrobiło, rezygnując z kolejnego slashera.
Recenzowana gra: Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon
Ogrywaliśmy na: Nintendo Switch
Data premiery: 08.03.2023 r.
Platformy: Nintendo Switch
Deweloper: PlatinumGames
Polski wydawca: ConQuest Entertainment
Pierwsze dwie odsłony serii były dosyć „standardowymi” przedstawicielami gatunku hack and slash. Szalonymi, pełnymi dynamicznej akcji i bombastycznych walk z bossami, ale dalej całkiem zwyczajnymi. Eksploracja kolejnych lokacji, walki z falami wrogów, czasami jakaś nowa broń czy umiejętność do wykupienia po drodze. Serię mocno wyróżniały dwa aspekty. Tytułowa wiedźma, wykorzystująca do atakowania własne włosy, a także mocno niewybredny, przesycony erotyką humor.
Ekskluzywna dla Nintendo Switch „trójka” postanowiła jednak nieco namieszać, dając nam możliwość przyzywania potężnych demonów i znacznie otwierając lokacje. Nie wszystkim spodobały się wprowadzone zmiany, na czele z nową grywalną postacią – Violą. W moim przypadku jednak było zgoła odwrotnie, bo nie będąc wielkim fanem poprzedniczek, dałem się pochłonąć rozgrywce bez reszty. Recenzowane Bayonetta Origins nie wzbudziło we mnie wielu pozytywnych odczuć podczas pierwszych pokazów na Nintendo Direct, bo wyglądało… nijako. Tym bardziej cieszy więc fakt, że – jak to czasami w życiu bywa – bardzo się myliłem. Do nijakości bowiem Cerezie bardzo daleko.


Czarownica z Krainy Oz
Fabuła gry opowiada dokładnie o tym, co sugeruje tytuł – początkach kariery dobrze znanej graczom postaci. W Bayonetta Origins nasza czarownica jest jeszcze dzieckiem, szkolącym się pod okiem wiedźmy Morgany. Brakuje jej umiejętności, zadziorności, pewności siebie. Ignorując jednak przestrogi nauczycielki, udaje się za tajemniczym białym wilkiem do lasu Avalon, myśląc, że znajdzie w nim swoją mamę.
Nie trafia tam jednak sama, albowiem w podróży będzie towarzyszył jej Cheshire (imię na pewno znane fanom „trójki”), demon zamknięty w ciele… pluszowego kota. Początkowo niezbyt chętny, w końcu godzi się przyłączyć do Cerezy, licząc na to, że ta odeśle go z powrotem do Inferno. W trakcie przygody pomiędzy bohaterami rozwinie się nić przyjaźni, a całość to opowieść w rodzaju „haters to friends”.
Fabuła nie jest zbyt porywająca, stanowi raczej tło dla eksploracji pięknego lasu Avalon. Nie jest źle, bo historię śledzi się ze względną przyjemnością, ale ciężko doszukiwać się w niej przesadnej oryginalności. Fani głównych odsłon odnajdą tutaj sporo przyjemnych mrugnięć okiem, a dodatkowy rozdział (całość składa się z 13 epizodów + właśnie on) stara się połączyć wydarzenia z częścią trzecią. Znajomość jednak zarówno jej, jak i części 1 i 2, absolutnie nie jest wymagana. Powiem nawet więcej: w przeciwieństwie do nich, Bayonetta Origins może być bez większego problemu ogrywana z np. nieco starszymi dziećmi. Całość jest po prostu swego rodzaju połączeniem Alicji w Krainie Czarów, Czarnoksiężnika z Krainy Oz oraz baśni braci Grimm.



„Let’s dance!”, czyli kilka słów o rozgrywce
Recenzowane Bayonetta Origins oferuje graczom rozgrywkę dosyć specyficzną, momentami przypominającą Brothers: A Tale of Two Sons, tylko o wiele bardziej dynamiczne. Za pomocą lewego Joy-Cona (lub gałki na Pro Controllerze) przejmujemy kontrolę nad Cerezą, która nie posiadając jeszcze praktycznie żadnego doświadczenia, jest w stanie co najwyżej spętać wroga za pomocą czarów. W tym momencie do akcji wkracza prawy Joy-Con, a konkretniej sterowany nim Cheshire. Początkowo będzie mógł wykonywać zaledwie proste ataki, a więc starcia mogą wydawać się przez to straszliwie nudne. Dokładając do tego (zakładając, że gramy samotnie) konieczność sterowania dwoma postaciami naraz, częściej będziemy się w tych początkowych etapach irytować niż czerpać z nich przyjemność. Gra jednak oferuje kilka ułatwień, jak automatyczne wykończenia wykonywane przez „kotka” lub wyłączenie prostej sekwencji QTE w trakcie czarowania. Pomimo tego całość wciąż wymaga odrobiny przyzwyczajenia, a także przebrnięcia, przez, momentami, ciągnące się, pierwsze godziny.
Te kilka chwil poświęcić jednak warto, bo z tokiem fabuły bohaterowie zyskują nowe umiejętności, znaczenie urozmaicające zabawę. O ile w przypadku Cerezy nie jest to nic wielkiego (w większości polepszenie tych już posiadanych), tak Cheshire z czasem otrzymuje kolejne moce żywiołów. Każdy z nich wykorzystamy w walce, kiedy będziemy musieli wykonać konkretny atak, aby rozbić osłonę przeciwnika (ogień niszczy lód, woda ogień, itp.), jak i w trakcie rozwiazywania licznych zagadek logicznych oraz w lochach, tutaj zwanych Tír na nÓg. Te ostatnie są wyjątkowo ciekawe, sprawdzając, czy dostatecznie dobrze opanowaliśmy wszystkie mechaniki. Część wyzwań to obowiązkowe, fabularne miejscówki, a inne to krótkie wyzwania, w trakcie których musimy np. pokonać wszystkich wrogów w konkretnym limicie czasowym, czy też nie odnieść żadnych obrażeń.
Sam świat jest zbudowany na modłę metroidvanii. Dosyć często zdarzy nam się wrócić do już odwiedzonych lokacji z nowymi umiejętnościami, które pozwolą nam otworzyć przejście do nowej lokacji lub znajdźki. Tych ostatnich jest kilka, między innymi poszerzające wiedzę o świecie notatki, ogniki, czy też dające możliwość wykupienia najlepszych ulepszeń Księżycowe Perły oraz Piekielne Owoce. Najnowsza gra ekskluzywna na Nintendo Switch zachęca nas do zbieractwa, udostępniając szybką podróż, pozwalając na przeniesienie się do wcześniej odwiedzonych lokacji, a także umożliwiając dalszą rozgrywkę już po zobaczeniu napisów końcowych.


Akwarelami malowane
Zdecydowanie jednym z największych plusów, jakie może zawierać nasza recenzja Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon, to pochwały na temat szaty graficznej. Oprawa nowej Bayo wygląda przecudownie! Całość przypominała mi połączenie nieco zapomnianego El-Shaddai: Ascension of the Metatron, Pyre oraz fantastycznego Okami. Chyba nie trzeba dodawać wiele więcej, powiem więc tylko, że zarówno na 55-calowym ekranie telewizora, jak i w trybie przenośnym wszystko działa bardzo płynnie, a także wygląda po prostu… bajecznie.
Wszystko to podkreśla równie świetna oprawa muzyczna. Spokojna, kiedy trzeba zbudować odpowiedni klimat, a dynamiczna w trakcie (niestety niezbyt licznych) starć z bossami. W trakcie rozgrywki zdarzało mi się kilkukrotnie przystawać, tylko po to, żeby popodziwiać krajobraz i zrobić przy okazji kilka(naście) zrzutów ekranu. Las Avalon jest co prawda jedyną lokacją, jaką przyjdzie nam zwiedzać, ale jest na tyle zróżnicowany, że aż do ostatnich godzin gry nie czuć monotonii.
Czy warto zagrać w Bayonetta Origins: Cereza and the Lost Demon?
Skoro dobrnęliście aż tutaj, to znaczy, że nasza wspólna droga dobiega końca. Czy warto więc sprawdzić, jak z naszej młodej wiedźmy rodzi się powoli potężna czarownica? Jak najbardziej tak. Najnowsza produkcja studia PlatinumGames da całą masę frajdy, nawet – a może właśnie szczególnie – osobom, które wcześniejszymi przygodami Cerezy nie miały do czynienia. Bayonetta Origins wzięło większość graczy, w tym mnie, z zaskoczenia. Zdecydowanie jedna z najmilszych niespodzianek pierwszej połowy 2023 roku!

Ocena: 9/10
Do tanga trzeba dwojga, ale nikt nie powiedział, że drugą osobą nie może być pluszak 😉 Twórcy nie bali się zaryzykować, dając nam coś, czego marka wcześniej nie widziała.
Co nam się podobało:
- Przepiękna oprawa graficzna
- Przyjemne, pomysłowe zagadki
- Świat, który aż chce się eksplorować
- Świetne, choć nieliczne, walki z bossami
- Młoda Bayonetta jest bardzo sympatyczną postacią…
- …tak samo, jak towarzyszący jej Cheschire
- Ciekawie przemyślana, pomysłowa walka z wykorzystaniem dwóch postaci…
Co nie przypadło nam do gustu:
- …która wymaga kilku godzin, zanim w pełni rozwinie skrzydła
- Specyficzne sterowanie nie przypadnie każdemu do gustu
- Fabuła mogła być nieco bardziej rozbudowana