Recenzja Eador: Genesis

Eador jest dość specyficznym tytułem, już ze względu na datę premiery. Teoretycznie gra ta ujrzała światło dzienne  w 2009 roku. W praktyce z premierą „dla świata” mieliśmy do czynienia dość niedawno, bo wraz z ukazaniem się tej gry na serwisie GOG.com w angielskiej wersji językowej (poprzednio istniała jedynie rosyjska, co drastycznie ograniczało krąg odbiorców). No i w końcu mamy naszego Eadora-pora zatem przekonać się, jaki on jest i co nam oferuje.

 

Czemu nic się tu nie rusza?

 Pierwsza rzecz, jaka rzuca się dość mocno w oczy, to minimalizm pod względem oprawy wizualnej. Wita nas od samego początku dość prosta, ale estetyczna dwuwymiarowa grafika. I o ile ma ona swój niewątpliwy urok, to jednak trochę zawodzi w tej grze brak…jakichkolwiek animacji. Ruch bohatera na mapie dałoby się jakoś przeboleć, a to ze względu na specyficzny przebieg akcji na mapie(najpierw wydajemy rozkazy, kończymy turę, potem robi to wróg, a następnie oglądamy efekty poczynań wszystkich graczy). Jednakże gdy przychodzi do starcia, już trochę to w oczy kłuje – nieruchome wizerunki jednostek po prostu przesuwają się na planszy, a uderzenie symbolizowane jest „stuknięciem” jednostki w inną. Jedynym animowanym elementem są tutaj lecące pociski, poświata wokół efektu działania zaklęcia oraz spowita mgłą czaszka symbolizująca śmierć oddziału. Słabe to, zważywszy na fakt, że już antyczna z dzisiejszego punktu widzenia pierwsza część Heroes of Might and Magic miała całkiem „strawne” animacje zarówno podczas walki, jak i ruchu bohatera. A w Eadorze-nic z tych rzeczy. Technicznie również miałbym duży zarzut wobec dostępnych rozdzielczości. A raczej dostępnej, bo gra działa tylko w jednej-1024×768. W efekcie na normalnych monitorach zobaczymy czarne pasy po bokach, a na netbookach (dla których ten tytuł wydaje się wręcz idealny, ze względu na małe wymagania sprzętowe) będziemy mieli problem z odpaleniem.

Za to całkiem miło prezentuje się oprawa dźwiękowa. Utworów muzycznych odgrywanych w tle nie ma wcale dużo, ale ani trochę mnie nie zirytowały, mimo swej powtarzalności. Z kolei dźwięki uświadczymy głównie podczas walk, ale te są zrealizowane całkiem nieźle-słychać jęki umierających, galop jeźdźców czy też mamrotanie kapłanów podczas rzucania zaklęć. Więc pod tym względem gra zrealizowana jest przyzwoicie.

 

Atrakcji co niemiara

 Na szczęście nie samą oprawą żyje człowiek, a rozgrywka w Eador:Genesis prezentuje się całkiem ciekawie. Mamy do czynienia z połączeniem strategii turowej z crpg-iem (to drugie głównie w kwestii fabuły i zadań pobocznych). Nawet na najmniejszych mapkach można spędzić sporo czasu-każdą prowincję, poza podbiciem i uposażeniem w budynki i straż, można zwiedzać naszym bohaterem, oraz odwiedzać nim różne poboczne lokacje(zarówno te zastałe, jak i odkryte w wyniku zwiedzania). Dodatkowo od czasu do czasu raczą nas różne zdarzenia losowe-atak harpii, klęska głodu czy też prośby lokalnej sekty o usankcjonowanie jej kultu. A decyzje nie mają jedynie charakteru kosmetycznego-wpływają na zadowolenie oraz przychody danej prowincji, oraz budują naszą reputację. A ta ma znaczenie w kampanii choćby w kwestii sojuszy-jeden z „panów” dogada się z nami jedynie wtedy, kiedy będziemy szerzyć dobro w Eadorze, inny z kolei na gadanie o prawości i ochronie słabych prychnie pogardliwie i nie będzie chciał z nami rozmawiać.

Gra jest zatem naprawdę bogata pod tym względem, ale trzeba się przygotować na sporo tekstu do przeczytania. O ile wszystko, z czym napotkałem się podczas zdarzeń losowych czy też ogólnie podczas rozgrywania kolejnych mapek jest jak najbardziej w porządku, o tyle cierpliwości mi już nie starczało na długie wywody towarzysza na „mapie świata”, Zarra, odpowiadającego na różne pytania dotyczące Eadora oraz nas samych. I niestety w ten sposób sporo z fabuły ucieka.

 

Taktyka

 Zawsze zwracam szczególną uwagę w turówkach na prowadzenie bitew, gdyż stanowią one dla mnie wręcz sedno grywalności tego typu gier. I z satysfakcją stwierdzam, że ten element jest wykonany naprawdę dobrze (pomijając te nieszczęsne animacje). Już sam dobór jednostek daje duże możliwości-co prawda trochę deprymującym jest fakt, że generalnie najmować można  te „ludzkie” jednostki, ale i tak jest z czego wybierać. I zresztą trzeba, bo np. budowli pozwalających na najmowanie jednostek 1 poziomu możemy postawić tylko 4, a żaden wybór nie jest doskonały. Lepiej wziąć łuczników z imponującym zasięgiem strzału i niezłą mobilnością? Czy może kuszników ustępujących im pod względem zasięgu, ale radzącym sobie lepiej z opancerzonymi wrogami? Albo też zaryzykować i wziąć szamanów niegrzeszących wytrzymałością czy zasięgiem, ale strzelających magicznymi pociskami, ignorującymi różne niekorzystne modyfikatory? Ten dylemat dotyczy jedynie jednostek dystansowych pierwszego poziomu i dość dobitnie pokazuje, jak dużo mamy do wyboru. A nie dość, że jednostki różnią się znacząco między sobą, to jeszcze niektóre ich rodzaje „gryzą” się ze sobą, obniżając morale. Nie jest zatem dobrym pomysłem mieszanie „praworządnych” uzdrowicieli z „szaleńczymi” szamanami.

Przygotowania przygotowaniami, ale pora przejść w końcu do bitwy. I powiem, że jest tutaj nawet ciekawiej niż w znanych wszystkim „hirołsach”. Przede wszystkim dużo bardziej daje się tutaj odczuć wpływ terenu. Las częściowo chroni przed pociskami, ale spowalnia ruch, podobnie jak bagna. Wzgórza z kolei dają dodatkowy zasięg jednostkom dystansowym. Poza tym już ustawienie jednostek może dać nam przewagę bądź utrudnić walkę (a nieraz musimy je rozmieścić nie znając ustawienia wroga). Same bitwy przebiegają naprawdę dobrze-jest dużo manewrowania, kombinowania jak poradzić sobie z niekorzystnym terenem, żeby nie wystawić się na baty, rzucania zaklęć itd.

Dość ważną rolę pełnią w grze bohaterowie-czy to w bitwach, czy na mapie świata(gdzie jako jedyni mogą prowadzić ze sobą wojska). Niestety, z bohaterami jest pewien problem w mechanice gry. Ze względu na rosnącą cenę po najęciu pierwszego właściwie ciężko jest operować więcej niż dwoma bohaterami. A jakby tego było mało, każdemu czegoś brakuje, i to daje się mocno we znaki. Wojownik czy zwiadowca nabywają z czasem naprawdę imponujących statystyk pod względem zdrowia i zadawanych obrażeń (co jest szalenie ważne przy natknięciu się na najsilniejsze jednostki, jak trolle), ale dość wolno rośnie im zdolność dowodzenia, co jest bardzo uciążliwe w sytuacji, kiedy prowincje są bronione przez kilkunastu żołnierzy. A dodajmy, że utrata wyćwiczonych wojaków boli. Z kolei dowódca szybciej obejmie dowodzenie nad większą ilością wojska(do tego darząc je lepszymi dopałkami), ale sam z siebie nie posiada prawie żadnego potencjału bojowego. Niby powinien cieszyć fakt, że dowódcy zostali tak zróżnicowani, a w praktyce stanowi to dodatkowe utrudnienie.

 

Komu Eador, komu?

 Koniec końców, Eador:Genesis to produkcja dość nierówna. Bo ma naprawdę dużo zalet, ale do każdej z nich można podczepić jakieś „ale”. Choćby wspomniane możliwości rozwoju i doboru jednostek – są naprawdę bogate, ale brakuje jakiegoś ogólnego oglądu, czyli „drzewka”, które dawałoby przekrojowy rzut okiem na opcje jakie mamy do wyboru. I niestety takie zarzuty można zawsze znaleźć.

Do tego zdecydowanie nie jest to gra dla początkujących-tutaj nawet na najniższym poziomie trudności wcale nie jest lekko, a choć obsługa gry jest bardzo wygodna (zastosowano tu znany choćby z serii Heroes mechanizm polegający na możliwości uzyskania opisu dowolnej opcji lub właściwości przez kliknięcie prawym przyciskiem myszy), to już skuteczne rozegranie kolejnych partyjek zwycięsko wymaga wprawy. A niestety sprawy nie ułatwia automatyczny system zapisu-moim zdaniem zbędny, bo uniemożliwia wczytanie wcześniejszego zapisu i naprawienia błędnej decyzji.

I co zaskakujące, mimo swoich wad Eador:Genesis jest szalenie grywalny. Syndrom „jeszcze jednej tury” jak najbardziej tutaj działa, a gra zapewni długie godziny dobrej zabawy-nieważne, czy preferujemy rozgrywkę samotnie, czy z innymi. Jeśli więc masz ochotę na dobrą turówkę, a masz już doświadczenie w gatunku i nie odstraszy Cię uboga oprawa, to Eador jest najbardziej dla Ciebie.

 

kal3jdoskop

Niektóre odnośniki w naszych artykułach to linki afiliacyjne. Klikając na nie, nie ponosisz żadnych kosztów, a jednocześnie wspierasz pracę Redakcji.